Łotrowskie chaszcze
Nasza przygoda z rozszerzeniami do Star Wars: Battlefront rozpoczęła się od zimowej Bitwy o Jakku i kończy się również w grudniowej scenerii pojawieniem się dodatku Łotr 1: Scarif. Oczywiście, jest to, podobnie jak pierwsze DLC, element kampanii marketingowej Disneya, ale nie znaczy to, że można go traktować po macoszemu.
To uzasadnione podejście, bo okazuje się, że ten przedsmak kinowej podserii to pełnoprawna mapa. W dodatku dosyć oryginalna. Jak podkreślają twórcy filmu, tropikalny klimat Scarif był podyktowany brakiem porośniętej dżunglą planety w oryginalnej trylogii stworzonej przez Lucasa. Co za tym idzie, ten świat jest także unikalny dla uniwersum Star Wars: Battlefront.
Przemykanie się w egzotycznych chaszczach i desperackie biegi po ostrzeliwanej plaży składają się na gwiezdnowojenną bitwę, o jakiej zawsze marzyliśmy, nawet jeśli nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
Co więcej, tutaj również pojawia się pewna opowieść złożona z kilku misji, co przypomina tryb Stacji Bojowej z dodatku Gwiazda Śmierci. Tym razem nadano temu nazwę Infiltracji. Otwiera ją bitwa w przestrzeni kosmicznej, której celem jest otwarcie śluzy prowadzącej na powierzchnię Scarif. Następnie do naszych celów należy sabotaż angażujący siły przeciwnika i ewakuacja pozyskanych z imperialnej bazy nośników informacji.
I choć całe to łotrowskie rozszerzenie spisuje się na medal, nakłania mnie ono do pewnej refleksji. Otóż, mam wrażenie, że o ile Bitwa o Jakku była przyjemnym aperitifem, który ledwo zahaczał o fabułę nadchodzącego filmu, o tyle Scarif może co nieco zdradzać ze scenariusza gwiezdnowojennego hitu tej zimy.
Ale to tylko moje domysły, które zweryfikuje dopiero premiera Łotra 1. Jeśli jednak rzeczywiście tak jest, to szkoda, że twórcy Star Wars: Battlefront zmienili strategię promowania filmów, bo zamiast nakreślania tła dla widzianych na wielkim ekranie wydarzeń, po prostu serwują nam ich cyfrową powtórkę.
Greedo sprzątnął Obi-Wana
Oczywiście, trzeba pamiętać, że rozszerzenia do Star Wars: Battlefront to nie tylko nowe mapy. Każde z nich przyniosło ze sobą też niewidziane dotąd tryby rozgrywki (spośród których najbardziej innowacyjne okazały się opisane już Stacja Bojowa i Infiltracja), cały arsenał nowych spluw i gadżetów, pojazdy kosmiczne, a także grono mniej lub bardziej filmowych bohaterów.
I tak twórcy Star Wars: Battlefront poszerzyli ekipę elitarnych postaci między innymi o Lando Calrissiana, Chewbaccę czy Greedo. Każda z nich dysponuje, rzecz jasna, własnym niepowtarzalnym pakietem umiejętności i stanowi nie lada wyzwanie dla zwyczajnych żołnierzy, czy to Rebelii, czy też Imperium.
Wszystko bardzo pięknie! Mówię to bez ironii... No, prawie bez ironii. Bo mimo, że ten bohaterski skład jest na chwilę obecną naprawdę spory, a rozgrywka każdą z postaci to odmienna przygoda, to jednak trochę razi mnie ich dobór.
Przypomnijmy, że na liście nazwisk znalazł się na przykład Greedo, który zasłynął tylko tym, że zapoczątkował niekończącą się dyskusję „Kto strzelił pierwszy?”, a nawet Nien Nunb, czyli kosmita-śmieszek (przepraszam, ale takim właśnie go zapamiętałem).
W porządku, nie mam nic przeciwko cyfryzacji tych dwóch panów. The more the merrier! Ale, na litość boską, nie kosztem Obi-Wana! W tej kwestii nie mam żadnej wyrozumiałości dla twórców Star Wars: Battlefront. Wprowadzają do swojej produkcji wysoce drugoplanowych uczestników gwiezdnowojennych opowieści, a zapominają o generale Kenobim. To niedopuszczalne zachowanie.
Rozumiem, że staruszek z Tatooine nie ma w swoim zanadrzu zbyt wielu sztuczek, poza wmawianiem ludziom, że widziane przez nich droidy nie są tymi, których szukają, ale przecież mieczem wywijać jeszcze jako tako potrafi i z powodzeniem mógłby zagościć w Star Wars: Battlefront.
Jak dla mnie, znalazłoby się dla niego miejsce w tym tytule, nawet gdyby jedyną jego umiejętnością specjalną było łażenie po planszy i gadanie z angielskim akcentem. Być może jest to nieco osobisty zarzut względem Star Wars: Battlefront, ale dyskusje na forach internetowych dobitnie udowadniają, że zezłomowanie starego Bena przez EA spotyka się nie tylko z moim oburzeniem.
Użyj gogli, Luke
Moc jest silna w wirtualnej rzeczywistości. A w każdym razie coraz silniejsza, bo przecież ta technologia dopiero raczkuje. Twórcy Star Wars: Battlefront doskonale zdają sobie sprawę z potęgi drzemiącego w niej potencjału.
Dlatego też przy okazji dodatku Łotr 1: Scarif dla posiadaczy PlayStation VR przygotowano też specjalną misję wykorzystującą ten ekscytujący wynalazek naszych czasów.
W ramach tegoż DLC (możliwego do pobrania za darmo, aczkolwiek wymagającego podstawowej wersji Star Wars: Battlefront) wcielamy się w rebelianckiego pilota zasiadającego za sterami X-Winga. Czytając taki opis można by powtórzyć anglosaskie porzekadło: dreams come true! Niestety, rzeczywistość nie jest tak kolorowa, jak można było się spodziewać. W każdym razie w moich oczach taką nie była.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie – o dziwo! - plansza tytułowa, kiedy to nad głową gracza pojawia się majestatyczny AT-AT. Później przenosimy się do czegoś w rodzaju hangaru (mimo, że w rzeczywistości to model X-Winga „naklejony” na białe tło). Tutaj możemy z wielu stron obejrzeć swój myśliwiec, pobawić się jego kontrolkami i pełnym przełączników panelem, a także poprzyglądać się pokładowemu droidowi, który krząta się dokoła pojazdu.
Jak łatwo się domyślić, po tym bardzo estetycznie wykonanym wstępie, który daje sporo niezłej, choć „garażowej” zabawy, wskakujemy do kokpitu gwiezdnego odrzutowca i ruszamy do kosmicznej bitwy. Po pokonaniu pasa asteroid natrafiamy na imperialny patrol, który zresztą jest zaskakująco duży, jako że w jego skład wchodzi nawet olbrzymi niszczyciel. Latanie nad kadłubem tego ostatniego robi świetne wrażenie, ale cała reszta jakoś mnie nie porwała.
Pierwsze chwile w kokpicie X-Winga były zapowiedzią naprawdę wspaniałej przygody, ale reszta misji rozczarowała mnie swoją małą oryginalnością. Jasna sprawa, to tylko próbka, a raczej zwiastun tego, co twórcy Star Wars: Battlefront lub jakiekolwiek inne studio będzie mogło nam zaoferować w przyszłości, ale i tak ta wirtualna zapowiedź mogła być bardziej atrakcyjna. Żałuję, że nie zdecydowano się na wykorzystanie technologii VR do przeniesienia nas na przykład w sam środek ataku na Gwiazdę Śmierci.
Pewnie o takiej, a nie innej kosmicznej scenografii zadecydowały ograniczenia natury technicznej, ale tylko sobie wyobraźcie jak wspaniałe doznania mogłyby nas spotkać! Zobaczyć przed sobą słynny komputer pokładowy Luke'a Skywalkera w całej jego trójwymiarowości, a następnie wyłączyć go i wpakować „na czuja” dwie torpedy w kanał wentylacyjny bojowego giganta... Ech, to byłoby naprawdę coś!
Gdyby mistrz Yoda mógł skomentować tę moją fantazję, zapewne powiedziałby z charakterystycznym dla siebie stoicyzmem: „Cierpliwości tobie potrzeba!”.
O, biedny Sulluście!
Po tej wycieczce w futurystyczną rzeczywistość wirtualną cofnijmy się jeszcze na chwilę do dnia premiery Star Wars: Battlefront. Jak pamiętamy, w podstawce znalazły się mapy osadzone w zimowym świecie Hoth, w pustynnych krajobrazach Tatooine, na lesistym księżycu Enodra oraz na wulkanicznej planecie Sullust. Właśnie to ostatnie z wymienionych miejsc jest dla mnie pozostałością niezrealizowanej obietnicy.
W końcu nie znaliśmy go z filmowej trylogii (wspomniane było bodajże w jednym dialogu) i dlatego też wydało mi się zapowiedzią tego, że Star Wars: Battlefront nie będzie ograniczał się jedynie do uniwersum Lucasa, ale sięgnie też po nieznane z filmów lokacje. Jak się okazało, była to nadzieja płonna.
Być może w trakcie prac nad dodatkami po prostu zmieniła się koncepcja twórców Star Wars: Battlefront. Tym niemniej szkoda, że tak się stało, bo ten tytuł mógł się okazać znacznie atrakcyjniejszy, gdyby odważniej dobierano do niego mapy i sięgano po miejsca, które do tej pory były ukryte przed naszym wzrokiem. Co jeszcze mogło dołączyć do Sullust? Może Alderaan? Nie dowiemy się tego chyba już nigdy. A już na pewno nie w najbliższym czasie.
Wulkaniczny świat pozostał dla mnie bardzo malowniczym, ale mimo wszystko jedynie wspomnieniem nigdy niezrealizowanej obietnicy. Bo przecież tak można było odczytać jego pojawienie się w premierowym zestawie map.
Koniec początku
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Star Wars: Battlefront wzbogacił się o naprawdę dużą liczbę zarówno map, bohaterów, jak i pomniejszych nowinek. Dla niektórych osób może to stanowić pewną rekompensatę ciekawie zaprojektowanej, ale jednak dosyć ubogiej w treści podstawy.
Dla innych będzie to jedynie dowód na to, że EA gotowe jest wypuścić półprodukt po to tylko, żeby potem zarobić parę dodatkowych groszy na jego uzupełnieniach. Ocena końcowa tego gwiezdnowojennego hitu zależy w dużej mierze od przyjętego punktu widzenia, a co za tym idzie, każdy musi jej dokonać na własną rękę.
Warto raz jeszcze zadać sobie pytanie, czy dodatek Łotr 1: Scarif jest jednocześnie końcem Star Wars: Battlefront? Pewnie rzesza wiernych fanów tej produkcji wciąż będzie spędzać przy niej wiele dni, wieczorów i nocy. Natomiast dla twórców jest to dobry moment, żeby skoncentrować się na dalszych planach.
Jak głoszą plotki, w fazie przygotowań znajduje się już Star Wars: Battlefront II. Nie sposób jednak powiedzieć na tę chwilę, czego można się po nim spodziewać. Osobiście mam nadzieję, że nie będzie sięgał po epizody od I do III, a zamiast tego ukaże nam miejsca i bohaterów znanych z najświeższych części gwiezdnej sagi.
A przede wszystkim liczę na to, że niezależnie od obranego przez twórców kierunku, w ich nowym dziele Moc będzie naprawdę silna.
Komentarze
8Najlepiej taką, która przejdzie przez wszytskie epizody, od Naboo przez (moje ulubione) Geonosis i Courusant, a także Yavin, Hoth i Gwiazdek śmierci. Ewentualnie jak już muszą to niech dorzuca coś z ep 7, 8, ale je nalegam (dno). Fajnie by było, gdyby tak jak w BF 2 było więcej map. Ostatnio kupiłem sobie wersję na PC I przechodzę kampanie po raz 5 w oczekiwaniu na Galaxy in Turmoil, albo jakąś porządna grę od EA. Miejmy nadzieję, że moje nadzieję nie okazało się płonne.