Star Wars: Battlefront miał swoją premierę ponad rok temu, ale dopiero teraz, za sprawą pewnego łotra, możemy spojrzeć na tę produkcję jak na skończone dzieło.
- mistrzowsko odtworzony klimat starej trylogii,; - drobiazgowa i przepiękna grafika,; - możliwość wcielenia się w postacie ulubionych bohaterów Gwiezdnych Wojen,; - szczególnie ciekawie zaprojektowany tryb Atak AT-AT.
Minusy- niewielka liczba map,; - mało oryginalne tryby rozgrywki (poza Atakiem AT-AT, Łowami na bohatera oraz Bohaterami i Złoczyńcami),; - olbrzymi chaos na polu bitwy,; - mało wygodne sterowanie pojazdami w wersji PC-towej,; - wysoka cena przepustki sezonowej.
Ostatnia cegiełka Star Wars: Battlefront
Jak mawia tytuł pewnego zbiorku opowiadań, coś się kończy, coś się zaczyna. W przypadku Star Wars: Battlefront to zdanie jest szczególnie adekwatne. Oto w kinach „Łotr 1: Gwiezdne Wojny – historie” popełnia nie lada precedens otwierając filmową podserię lucasowskiej sagi Star Wars, a jednocześnie największe gwiezdnowojenne wydarzenie zeszłorocznego świata gier powoli się domyka.
Patrząc wstecz na stosunkowo krótkie dzieje Star Wars: Battlefront, można dostrzec w nich amplitudę drobnych wzlotów i upadków. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że to nasycone Mocą dzieciątko EA wcale nie zostało tak ciepło przyjęte, jak spodziewali się twórcy.
Owszem, część graczy od wejścia uznała Star Wars: Battlefront za (nomen omen) skończone arcydzieło, ale nie brakło też takich, którzy oburzyli się, że to jawna kpina z cyfrowego staruszka o tej samej nazwie.
W toku tej dyskusji chyba najsilniej podkreślano znaczenie dodatków, które miały dopiero uzupełnić kontrowersyjną w oczach wielu podstawkę.
Teraz, kiedy Scarif zamknęło wreszcie listę DLC, można ponownie zastanowić się nad zasadnością wszystkich ocen Star Wars: Battlefront i z dzisiejszej perspektywy przeanalizować, które zmiany podziałały na korzyść tej produkcji, a które okazały się równie skuteczne, jak imperialne plany zdławienia Rebelii.
Jak to na prowincji
Nasza opowieść o Star Wars: Battlefront zaczyna się, niczym historia pióra Dickensa, pewnego mroźnego grudniowego dnia. Wtedy to właśnie tysiące graczy, wyczekujących z niecierpliwością premiery Przebudzenia Mocy, postanowiło pobrać pierwszy, a ponadto darmowy dodatek, jakim była Bitwa o Jakku.
Poza podkręceniem i tak już rozbuchanej kampanii reklamowej Disneya, dużo więcej nie wynikło z tego ogólnoświatowego wydarzenia. Ot, do battlefrontowego zbioru map dodano jeszcze jeden pustynny krajobraz, który trochę inaczej, niż pozostałe zaśmiecono kosmicznym złomem.
Pamiętam moje rozczarowanie, kiedy przebiegłem się po jakkowskich wydmach raz i drugi, docierając do wszystkich krańców terenu. Wtedy właśnie pojąłem ze smutkiem, że zawalone wrakami góry piachu to cała ta wielka bitwa, która zdążyła już obrosnąć legendami o strąconych niszczycielach i rebelianckiej odwadze.
Owszem, zabawy starczyło na parę godzin, ale kiedy już się skończyła, nie pozostało nic więcej, jak zaczekać na kolejne rozszerzenie. Zewnętrzne Rubieże (bo tak zatytułowano nadchodzący, płatny już dodatek) miały wzbogacić Star Wars: Battlefront o znacznie więcej – modne słowo: - „contentu”, niż Bitwa o Jakku.
No i tak się rzeczywiście stało. Wprawdzie nie wprowadzono żadnej nowej planety względem tego, co już widzieliśmy, ale dodano kilka ciekawych map. Znane z podstawki Tatooine i Sullust ukazano od trochę innej strony. Przyznaję, że z przyjemnością przemierzałem znane z Powrotu Jedi korytarze pałacu Jabby i odkrywałem industrialne wnętrza niewidzianej nigdy wcześniej fabryki SoroSuub.
W szczególności przypadła mi do gustu filmowość siedziby Hutta i szczegółowość, z jaką zostały zaprojektowane wszystkie cztery nowe mapy, bo tyle ich w sumie dodano, łącznie ze wspomnianym już zakładem na Sullust.
Jednak wciąż wydało mi się to małym poszerzeniem (wszech)świata Star Wars: Battlefront i wkrótce Zewnętrzne Rubieże stały się dla mnie nieco monotonne. Widocznie nawet kosmiczna prowincja, wciąż jednak pozostaje prowincją, a ta ma to do siebie, że potrafi znudzić.
Dopiero w kolejnym dodatku znalazł się zupełnie dziewiczy obszar. I chociaż podjęta przez twórców Star Wars: Battlefront decyzja wcale nie była oczywista, zaczęło się robić naprawdę ciekawie.
Z głową w chmurach i blasterem w garści
Bespin! Zwątpiłem, przyznaję. Dlaczego akurat ta planeta, skoro jej podniebne budynki nie kojarzą się z bitwami na wielką skalę? Owszem, Tatooine też nie było w filmach wykorzystane jako sceneria dla olbrzymich batalii, ale przynajmniej miało w sobie sporo potencjału, żeby do takiego właśnie celu go użyć.
W przypadku Miasta w Chmurach trudno mówić o jakimkolwiek „front”, a już zwłaszcza „battle”. Ciasne korytarze, jakkolwiek bardzo estetyczne, w moim wyobrażeniu nadawały się co najwyżej do kilkuosobowej strzelaniny, a nie starć angażujących dziesiątki żołnierzy.
I chociaż rozgrywane w nich potyczki rzeczywiście częściej mają raczej charakter bojowych podchodów, a nie gigantycznych manewrów, zdarza im się rozmachem dorównać nawet bitwie o Hoth. Tym samym wypadają one naprawdę nieźle i przy tej okazji jeszcze raz muszę podkreślić ten niekwestionowany walor wszystkich map Star Wars: Battlefront, jakim jest ich „filmowość”.
Wcielając się w Luke'a Skywalkera, który stawia czoła (uwaga, spoiler ;)) swojemu ojcu, miałem wrażenie, jak gdybym znalazł się w jednej ze scen Imperium Kontratakuje. Pomimo tego, że kolor miecza mojego bohatera nie do końca korespondował ze scenerią.
Niestety, nie wszystkie tryby rozgrywki w podniebnym mieście wywołały we mnie aż tak pozytywne emocje. Olbrzymim rozczarowaniem okazała się Eskadra, czyli starcie gwiezdnych myśliwców.
Głównie ze względu na możliwość kierowania bespinowymi „taksówkami” (w każdym razie z tym zawsze kojarzyły mi się te malutkie pojazdy). Ich pościgi za potężnymi TIE Fighterami wydały mi się mocno groteskowe. Być może niesłusznie, ale nie dałem rady wyzbyć się tego wrażenia.
Jednak koniec końców Bespin był pierwszym dodatkiem do Star Wars: Battlefront, który zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie. Prędko też opuściło mnie zdziwienie wyborem akurat tego miejsca, kiedy zorientowałem się, że jego głównym konkurentem była bagnista planeta Dagobah.
Wyobrażenie szturmowców tłoczących się w miniaturowej chatce Yody skutecznie przekonało mnie, że Bespin rzeczywiście był lepszym kandydatem do blasterowych strzelanin.
Jak się prędko okazało, od tej pory dobra passa Star Wars: Battlefront miała nabrać nie lada rozpędu. Szkoda, że dopiero w trzecim akcie tej historii (jeśli liczyć ten mały gratis, jakim była Bitwa o Jakku), ale lepiej późno, niż wcale. Zwłaszcza, że zaserwowana w dalszej kolejności Gwiazda Śmierci okazała się być prawdziwym skarbem.
Red Five, standing by!
„To nie księżyc, to stacja bojowa!” Kto nie zna tego cytatu? No, kto? Nie widzę! I nie sposób się temu dziwić, bo Gwiazda Śmierci to miejsce kultowe. Wprawdzie też trudno sobie wyobrazić wielkowymiarowe bitwy, które toczyłyby się w jej ciasnych przejściach, ale sam status imperialnej legendy czyni ją wyborem oczywistszym, niż na przykład Bespin.
A skoro to legenda, to można od niej wymagać naprawdę dużo. Co ciekawsze, bez problemu dorosła ona do moich nieco wygórowanych oczekiwań. Strzelaniny w jej wnętrzu, chociaż nie dorównują bitwie myśliwców toczącej się nad jej powierzchnią, do złudzenia przypominają kultowe sceny z pierwszego filmu, kiedy to Han i Chewie ganiali z rykiem za szturmowcami.
Jednak dopiero połączenie pieszych potyczek z podniebną batalią sprawia, że Gwiazda Śmierci prezentuje przed nami pełnię swojego mrocznego czaru. Tryb Stacji Bojowej umożliwia sekwencyjne przechodzenie map, które ułożone zostały w rodzaj opowieści o rebelianckim szturmie na kulistego giganta. (Pewnie nie przypadkiem ten sposób organizowania rozgrywki sieciowej przypomina wprowadzone w Battlefield 1 Operacje)
O ile „eskadrowe” boje zawsze pozostawał szarą myszką Star Wars: Battlefront, o tyle tutaj nabrały prawdziwym rumieńców. Już sam cel misji, jaki wyświetla się na ekranie, czyli „Zniszcz Gwiazdę Śmierci” potrafi skutecznie podnieść adrenalinę.
To z kolei prowadzi mnie do wniosku, że wszystkie kwestie schodzą na dalszy plan w obliczu symbolicznego znaczenia wykonywanego przez nas zadania.
Jeszcze jednym przykładem na poparcie tej tezy jest ratowanie droida z korytarzy imperialnej stacji. Wprawdzie analogiczny tryb pojawił się już w podstawce, ale dopiero teraz wydał mi się on naprawdę interesującym. Bo oto okazało się, że po raz pierwszy eskortowany przez nas robot nie jest anonimową puszką na kółkach, ale bliskim sercu R2D2.
Szkoda, że nie wszystkie dodatki do Star Wars: Battlefront zostały pomyślane w podobny sposób, co Gwiazda Śmierci. Chociaż kolejne rozszerzenie okazało się nie mniej filmowe. W tym sensie, że pokazało nam co nieco z nadchodzącego wielkimi krokami Łotra 1. A może nawet odsłoniło trochę za dużo.