Kapralu, złaźcie ze ściany
Ostatnimi czasy, kiedy mówiło się o kolejnych odsłonach Call of Duty, to przede wszystkim w kontekście trybu wieloosobowego. Kampania dla pojedynczego gracza schodziła na drugi plan. Tym razem jest odwrotnie. To właśnie rozgrywka jednoosobowa jest tu gwoździem programu, a potyczki wieloosobowe kryją się w jej cieniu.
W zasadzie można by powiedzieć, że sieciowe oblicze Call of Duty: WWII to „kopiuj-wklej” z poprzednich odsłon. Z jedną zasadniczą różnicą – ze względów wiadomych tym razem zrezygnowano z baletu biegania po ścianach, wślizgów i turbo-skoków.
Co za tym idzie, rozgrywka stała się nieco wolniejsza i mnie osobiście, jako człowiekowi o nie najmłodszym refleksie, bardzo to przypadło do gustu. Ale to moja opinia, mój smak, moje preferencje. Znajdą się pewnie też szybsi rewolwerowcy, którzy zatęsknią za biegami po murach i skakaniem niczym superman nad dachy budynków.
Ale nawet tak spowolniona rozgrywka jest w tym przypadku dużo szybsza, niż ta z pierwszego Call of Duty, czemu sprzyjają też niewielkich rozmiarów mapy. A skoro już o nich mowa, to warto nadmienić, że są one zaprojektowane dosyć przejrzyście i ciekawie, choć na modłę lokacji znanych z ostatnich odsłon „CoDa”. Innymi słowy, to areny do walki, a nie nastrojowe miejsca.
Wspominam o tym, bo chyba każdy przyzna, że lokacje znane z trybów wieloosobowych pierwszych odsłon Call of Duty miały nierzadko, poza walorami czysto taktycznymi, również niepowtarzalną atmosferę. Przypomnijcie sobie chociażby francuski dworek z pierwszej części albo okręt podczas sztormu z Modern Warfare.
Z czasem estetyka ustępowała miejsca walorom czysto pragmatycznym. Niestety, efekty tej ewolucji widać i tym razem. Bunkry na Gibraltarze, amerykański okręt wojenny, wieża z działami przeciwlotniczymi... Wszystko to bardzo ładne, ale drugowojennego nastroju w tych mapach jak na lekarstwo.
Sytuacji nie poprawia fakt, że do karabinów i pistoletów z lat czterdziestych dwudziestego wieku twórcy Call of Duty zdecydowali się podoczepiać całkiem nowoczesne kolimatory. Malowanie każdego rodzaju broni też nie różni się specjalnie od wzorów dostępnych w futurystycznych odsłonach „CoDa”, a i mundury nie dzielą się zgodnie z historyczną prawdą na szare i zielone, ale ulegają sporej personalizacji. I pod tym wszystkim właśnie zagrzebano, tak obecny w protoplaście serii, klimat największego konfliktu XX wieku.
Na domiar złego nowy, bardzo obiecujący tryb rozgrywki wieloosobowej zatytułowany „Wojna” okazał się mokrą petardą. Ten nowy rodzaj sieciowych starć dzieli pojedynczy mecz na kilka etapów o odmiennych celach. Jest więc to coś w rodzaju znanych z Battlefield 1 „Operacji” (i podobieństwo to jest zapewne nieprzypadkowe).
Problem polega na tym, że tak jak w gigancie od EA następowanie po sobie kolejnych celów pozwalało na odtworzenie wielkiej batalii z prawdziwego zdarzenia, tak tutaj jest to po prostu kilka „mini-gierek” zbitych w jedno.
Dajmy na to, na jednej z map najpierw przyszło mi bronić składu z amunicją, chwilę później musiałem powstrzymać wroga przed zbudowaniem mostu... Tutaj muszę się na chwilę zatrzymać, bo pewnie myślicie, że chodzi o most pontonowy. Nie, nie, nic z tych rzeczy. W sieciowym trybie Call of Duty: WWII aliantom zdarza się odbudowywać solidny, murowany most.
Ba! Czasami dokonuje tego nawet pojedynczy żołnierz. Z okien prują do niego wściekli naziści, a on młoteczkiem: stuk, puk, stuk, puk. I, o dziwo, most się od tego stukania faktycznie odbudowuje!
A gdyby ktoś własnym oczom nie dowierzał, widząc takie cuda inżynierii, to komentator będzie go co pięć sekund (dosłownie!) informował o tym, że „Wróg odbudowuje most!”.
Jak już pewnie widzicie, tryb „Wojna” nie prezentuje się najlepiej. A gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, dodam, że po odbudowie mostu zmuszony byłem wybronić się przed atakiem wrogiego czołgu.
„O, nareszcie coś ciekawego!” - pomyślicie. Ja też się dałem nabrać. Myślałem, że czeka mnie batalia przeciw pancernej bestii z użyciem znalezionych na polu bitwy Panzerfaustów. Nic z tych rzeczy! To po prostu wariacja na temat, znanego chociażby z Overwatch, transportowania ładunku, w której platformę na szynach podmieniono na Shermana.
A jeśli i w to trudno Wam uwierzyć, to po raz kolejny pomocą służy niestrudzony komentator: „Wrogi czołg jest w natarciu! Wrogi czołg się wycofuje! Wrogi czołg jest w natarciu! Wrogi czołg się wycofuje!”.
Krótko mówiąc, tryb wieloosobowy zasłużył na większą liczbę zmian. Zwłaszcza, że te najbardziej widoczne to modyfikacje o charakterze, że tak powiem, „deficytowym”, a więc usunięcie przyczepiających się do ścian butów i dopalaczy wyrzucających w powietrze.
Ale poza tym, nawet zdolności specjalne aktywowane po serii zabójstw zostały jedynie „tyle o ile” przystosowane do realiów II wojny światowej. I tak na przykład zrzucona z powietrza szybująca bomba okazuje się być zdalnie sterowana. Jak mawiają Rosjanie: „Wot, tiechnika!”.
Przy okazji trybu wieloosobowego warto też skreślić dwa słowa o nazistowskich zombie, czyli trzecim, obok kampanii i gry sieciowej, filarze Call of Duty: WWII. Podobnie jak w przypadku meczów dla wielu graczy, i tutaj zastosowano multum rozwiązań z poprzednich części.
Oczywiście, są nowe zombiaki i jest nowa (tym razem bardzo nastrojowa!) mapa przedstawiająca zasypane śniegiem niemieckie miasteczko, ale poza tym, niewiele więcej. Dlatego też chyba najlepsze podsumowanie najnowszych zombiaków brzmi: tylko dla fanów krwawego surfowania na trupich falach.
Zdaniem najstarszych górali...
Miała być rewolucja, a wyszło jak zwykle. I, słowo daję, aż sam się sobie dziwię, że, lekko licząc, od czasu Call of Duty: Black Ops 2 ciągle się na to nabieram. Każda część ma być nowatorska, wyjątkowa, taka jak nigdy i wszystkie one są łudząco do siebie podobne... No, z drobnymi zmianami, rzecz jasna.
Na szczęście przy Call of Duty: WWII rozczarowanie nie jest aż tak ogromne, jak w przypadku „duchów” czy kolejnych „nowoczesnych”, „zaawansowanych” i „nieskończonych” pól bitewnych. Tym razem znowu postanowiono zaserwować nam odgrzewanego kotleta, ale dla zmyłki wygrzebano go z naprawdę odległej przeszłości.
I chyba największym zaskoczeniem jest to, że smakuje on naprawdę nieźle. W każdym razie w trybie dla pojedynczego gracza. Trudno jednak mówić o takim sukcesie i takim powiewie świeżości, jaki zafundował Battlefield 1, sięgając po I wojnę światową.
Wynika to zapewne z faktu, że Activision uparcie trzyma się wytycznej inżyniera Mamonia z „Rejsu” i puszcza nam te piosenki, które już słyszeliśmy. A że niektórzy z nas na ich dźwięk podrywają się od stołu i skocznym krokiem ruszają na parkiet... Cóż, nostalgia też ma swoją moc.
Ocena końcowa:
- wciągająca opowieść
- wyraziste postaci, z którymi można się utożsamić
- niektóre lokacje w kampanii są bardzo nastrojowe
- wartka akcja, momentami wciskająca w fotel
- niezła grafika i oprawa dźwiękowa
- fanom pierwszego Call of Duty może zakręcić się łezka w oku
- nowa, ciekawa mapa trybu zombie
- tryb wieloosobowy to tylko lekko zmodyfikowana powtórka z poprzednich części Call of Duty
- kolimatory przy drugowojennej broni i inne "perły" rozgrywki sieciowej
- groteskowy tryb "Wojna" dla wielu graczy
- łudzące podobieństwa do pierwszego Call of Duty i nawracający efekt deja vu
- brak prawdziwie innowacyjnych zmian względem poprzednich części
- Grafika:
dobry plus - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry
Komentarze
25Kopiuj wklej stary DOBRY cod i to jest fajne ale ta optymalizacja to jest dramat :(