Również grafika w Kane&Lynch pozostawia wiele do życzenia. Choć zachwycałam się modelami głównych bohaterów, to reszta postaci w grze już nie otrzymała tak troskliwego traktowania.
Przeciwników jest niewiele, powtarzają się do znudzenia, a dodatkowo wyglądają jakby ktoś wyciął ich z kiepskiej tektury, są po prostu kanciaści i nieatrakcyjni. Plusem jest to, że zwiedzać możemy dużo ciekawych lokacji, a twórcy zadbali, aby rozgrywka nie była monotonna. Los, więc rzuci nas do Japonii, gdzie przyjdzie nam walczyć w ciemnym i zatłoczonym nocnym klubie. Aż dziw wtedy jak łatwo trafić w rozwrzeszczanego cywila, zamiast celującego do nas wroga. Innym razem strzelać do policji będziemy w biegu, kierując się w stronę stacji autobusowej, czy też przedzierać się przez piętra nowoczesnego wieżowca, do którego dostać się trzeba zjeżdżając na linie.
Ciekawostką jest to, że w pogodni za Siódemką trafimy do Hawany, gdzie wstąpimy w szeregi bojowników Fidela Castro i przyczynimy się do zmiany ustroju politycznego na Kubie. Nie ma to jak lekcja historii z pierwszej ręki. Pod tym względem na pewno warto zostać przy komputerze, bo raz po raz robimy rzeczy, których wcześniej w tej grze nie było i nawet, kiedy wydaje się, że widzieliśmy już wszystko, gra wciąż zaskakuje. Jest to jednak podróż bardzo krótka, bo Kane&Lynch przy odrobinie samozaparcia można skończyć w jeden dzień. Zdaje sobie sprawę, że teraz gry są o wiele krótsze niż kiedyś, ale to wciąż znaczący minus. Lokacje też wypadają raz lepiej, raz gorzej. Nocny klub jest ładny, bo wszędzie jest ciemno i nie widać niedoróbek. Ale dżungla, w której będziemy biegać pod koniec gry jest po prostu kanciasta. Brakuje jej dużo do tej klimatyczne puszczy z FarCry'a, a co tu dopiero mówić o Crysisie. Nie pomaga nawet to, że właśnie w dżungli wpada nam po raz pierwszy w ręce karabin snajperski, co mogłoby być rekompensatą, bo strzela się z niego koszmarnie niewygodnie i jest to bardziej kara niż nagroda. A skoro już o tym mowa, oprócz wadliwej snajperki broni do wyboru jest wbród i wyglądają one ładnie. Nie jestem szczególnym ekspertem, ale rozpoznałam kilka charakterystycznych spluw jak AK-47, P90, Heckler&Koch USP, Glock 17 czy nieśmiertelne Magnum.
Wydajność, czyli FPS'y
Największą i najbardziej dotkliwą wadą grafiki w Kane&Lynch jest to, że pomimo średniej jej jakości, gra nie działa płynnie na moim komputerze (Athlon 6000+, GeForce 8800 GTS 320 MB, 2 GB DDR2). Jak zresztą widać na poniższym wykresie. Niedużo gorzej sprawował się u mnie Unreal Tournament III, który przecież wygląda o niebo lepiej.
Zerowe wrażenie zrobiła na mnie też muzyka, choć teoretycznie odpowiedzialny jest za nią Jesper Kyd, autor muzyki do serii Hitman. Po skończeniu gry nie mogę wymienić ani jednego utworu, który został mi w pamięci, albo wpadł w ucho na dłużej niż kilka sekund. Sytuacje ratuje tylko Brian Bloom, aktor podkładający głos dla Kane'a. Przyjemnie było go słuchać i naprawdę nadał tej postaci duszę. Tylko i wyłącznie ze względu na niego ocena za dźwięk jest odrobinę wyższa niż zamierzałam.
Podsumowanie
Kane&Lynch to taki nieoszlifowany kamień. Dużo ciekawych pomysłów, wciągająca fabuła, niesamowity klimat i dużo, dużo dynamiki. Mimo wszystko, całej grze brakuje dopracowania. Irytuje kiepskie AI, co sprawia, że gra jest śmiesznie prosta, nie cieszy też długość rozgrywki.
Bawiłam się nieźle, ale jestem też świadoma jak wiele wad posiada ta gra i jak bardzo stają się one widoczne z biegiem czasu. Jeśli komuś nie przeszkadza trochę podstarzała grafika i trochę dziwne sterowanie, to polecam. Adam "Kane" Marcus to postać, która nieczęsto spotyka się w grach komputerowych i naprawdę polubiłam tego antybohatera. Moim zdaniem Kane&Lynch nie jest złe, ale do hitu sporo brakuje.
Moja ocena: | |
Grafika: | 3 |
Muzyka: | 3 |
Grywalność: | 4 |
Ogólna ocena: | 3.5 |
Komentarze
0Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!