Troll z elfem przy ognisku
Pamiętacie te czasy, kiedy najsłynniejsza w świecie gier zawieja była zaledwie zefirkiem ciągnącym od puszcz pełnych ludzi i orków? Tak, tak, mowa o początkach Blizzarda i nierozerwalnie związanym z nimi Warcraftem.
Kiedy gatunek RTS był jeszcze w powijakach, autorzy „zagubionych wikingów” zdecydowali się dołożyć do jego rozwoju parę groszy. Przede wszystkim skoncentrowano się na trybie wieloosobowym, choć nie znaczy to, że opowieść potraktowano po macoszemu. O, nie! Ona była istotna także w kolejnych częściach, również w „trójce”, która niejednego olśniła swoją pomysłowością.
Nic więc dziwnego, że Blizzard postanowił poszerzać dalej swoje uniwersum fantasy, choć w ramach innego gatunku – nowatorskiego, jak na początek XXI wieku, MMORPG. Tak właśnie narodził się World of Warcraft, przez fanów pieszczotliwie nazywany WoWem. To wtedy po raz pierwszy spełniło się marzenie pokoleń o gigantycznym świecie, w który można się zanurzyć wraz ze znajomymi. Do tego stopnia, że niektórym trudno było powrócić z niego do naszej szarej rzeczywistości...
Zresztą, World of Warcraft nie był pierwszą próbą zaimplementowania tego uniwersum w gatunku odmiennym, niż RTS. Wcześniejsze takie podejście z końcówki lat dziewięćdziesiątych zakończyło się fiaskiem, a Warcraft Adventures: Lord of the Clans, czyli jedyna przygodówka w historii Blizzarda, została anulowana już pod koniec trwających nad nią prac.
Nie znaczy to jednak, że nigdy nie ujrzała światła dziennego. O dziwo, jakiś czas temu wypłynęła do sieci jej wersja robocza. Chociaż każdy chyba przyzna, że to zdecydowanie nie to samo, co huczna premiera dopieszczonego produktu.
Po dachach przez wieki
Flaki z olejem – tak można z dzisiejszej perspektywy określić przygody Altaira z pierwszego Assassin's Creed. Aż trudno uwierzyć, że ten w wielu miejscach błyskotliwy, ale też mocno monotonny tytuł stał się podstawą dla cyfrowej mitologii rodzącej średnio jeden bestseller rocznie.
Zabawne, że po renesansowej trylogii przygody asasynów ponownie budziły na zmianę a to podniecenie, a to znużenie i nigdy nie udało im się uzyskać w tej kwestii stabilności. Tym niemniej każdy chyba rozpoznaje tę serię, z której wykwitły boczne gałęzie platformówek, książek, a nawet filmu w doborowej obsadzie.
I nawet jeśli Ubisoft zwolnił tempo, żeby odświeżyć oblicze swojego flagowca, to, niezależnie od wyniku tej przebudowy, jej efekt już teraz jest wiadomy – najwyższe miejsca na listach bestsellerów.
Okopy stare i nowe
Numeracja nigdy nie była mocną stroną Battlefielda. Pierwszą część serii oznaczono liczbą 1942, po niej przyszła kolej na 2, a z kolei po 4 w battlefieldowej algebrze występuje 1. Ale nie trzeba być dobrym z matmy, jeśli robi się takie strzelaniny.
Historię też można sobie odpuścić i zaczynać od II wojny światowej, później wędrować po czasach współczesnych, żeby na koniec przenieść się w okopy I wojny światowej. Po drodze zaliczono też parę innych scenerii, ale twórcy legendarnego FPS-a mają niezwykły dar do modyfikowania pamięci swoich fanów. Mało kto przypomina sobie potknięcia tej marki, bo zaraz po nich ukazuje się kolejna część serii, która swoją klasą maskuje te niedociągnięcia.
Czasy się zmieniają, a hydraulik zawsze potrzebny
Najbardziej wpływowe marki gier nie mogą się obyć bez flagowca spod znaku wielkiego N, czyli przygód wąsatego hydraulika Mario. Sympatyczny Włoch, któremu platonicznie zawróciła w głowie pewna księżniczka w opałach, pierwsze monety zbierał jeszcze na długo przed upadkiem muru berlińskiego. Wtedy nikt nie mógł przypuszczać, że ta platformówka o specu od kanalizacji okaże się być ikoną popkultury, a nawet tego, że otworzy Nintendo wrota do sławy.
Tymczasem tak właśnie się stało i co ciekawe, mimo niewielkich zmian dokonywanej w samej rozgrywce, Super Mario przetrwał aż do dziś, czego najlepszym przykładem jest wersja mobilna jego przygód, która bije rekordy popularności, mimo że nie oddaliła się zbytnio od swojego pierwowzoru.
Co innego Super Mario Odyssey projektowane z myślą o Nintendo Switch. Oho, to ma być prawdziwa rewolucja! Czy ten tytuł rzeczywiście nią będzie? Czas pokaże!
Emerytura Raynora
Koniec końców zasłużył na nią. Szeryf z Mar Sary już w pierwszej części kultowej dylogii o starciu terranów, protosów i zergów przeżył niejedno. Zdążył się rozczarować walką o Sprawę przez duże „S”, zwątpił w ludzkość, zakochał się i skończył ze złamanym sercem. Ale Blizzard nie pozwolił mu odsapnąć.
Ponad dekadę po premierze pierwszej części na pecetach ukazywała się jej kontynuacja rozdzielona na trzy niezależne tytuły, z których każdy zawierał kampanię jednej ze starcraftowych ras. Trudno było Blizzardowi porzucić to uniwersum, bo nie tylko stanowiło ono scenę dla – jak zachwalają sami twórcy – kosmicznej opery wszech czasów, ale też stało się kamieniem milowym w rozwoju esportu. Nie bez powodu gracze z Azji do dziś traktują tego RTS-a niemal jak religię.
Halo!
W wielkiej batalii marek PlayStation i Xbox, Microsoft rzucił na pierwszą linię walki Master Chiefa. Mowa, rzecz jasna, o wydanej ekskluzywnie na platformę giganta z Redmond kosmicznej strzelaninie. Zarówno w trybie wieloosobowym, jak i jednoosobowym ta seria nie ma sobie równych i niejednego zachęciła już do zakupu konsoli z charakterystycznym krzyżykiem.
Jak gdyby tego było mało, RTS-owe odgałęzienie tej marki, czyli Halo Wars zrewolucjonizowało system sterowania w strategiach przy pomocy pada. A najlepszym dowodem na sukces tej marki jest wersja Halo legendarnej planszówki Monopoly. Jak widać, oddziały Master Chiefa nie tylko walczą dzielnie na froncie, ale też świetnie sobie radzą w dywersji na tyłach wroga.
Bramki są dwie, ale piłka może być tylko jedna
Jej imię to: FIFA! I chociaż Pro Evolution Soccer od lat ściera się z nią przy każdej okazji, korona jeszcze nie spadła z głowy królowej piłkarskich symulatorów. Jej historia sięga połowy lat dziewięćdziesiątych, a założenie było tak proste, jak to tylko możliwe.
Oto mamy szansę wcielić się w dyrygenta (ta metafora muzyczna lepiej obrazuje naszą rolę, niż określenie „trener”) legendarnych składów piłkarskiej sceny. Innymi słowy, spełnia się marzenie każdego dzieciaka, który po strzeleniu bramki na podwórku krzyczał nazwisko Ronaldo, zamiast swojego własnego.
Niektórzy twierdzą, że to marzenie jest eksploatowane przez EA Sports aż nadto i tym samym kolejne części produkowane rokrocznie nie zachwycają oryginalnością.
Ostatnia odsłona serii wprowadziła wprawdzie kampanię fabularną, ale i to nie zrewolucjonizowało rozgrywki. Najśmieszniejsze, że ta powtarzalność w niczym nie przeszkadza zawrotnej sprzedaży cyklu FIFA. I nie ma co się dziwić, bo chyba każdy z nas ma czasem ochotę haratnąć w wirtualną gałę.
Skaczemy i strzelamy – proste?
Był taki okres w świecie gier, kiedy Tomb Raider mocno wytracił impet, jaki przez lata niósł go do przodu, a pragnienie graczy, żeby eksplorować egzotyczne zakątki świata nie słabło. Prędko odpowiedziało na nie studio Naughty Dog tytułem Uncharted. Indianę Jonesa w spódnicy zastąpiono... Indianem Jonesem w spodniach, a całą formułę wsparto na dwóch klasycznych i banalnie prostych filarach – trochę strzelania, trochę skakania.
Nie brakło też, rzecz jasna, wszelkiej maści zagadek, twistów fabularnych i filmowych rzutów kamery rodem z kina przygodowego. A tu i tam dorzucono wątki paranormalne i nazistowskie sekrety. W końcu, kto nie lubi tych ostatnich? I tak narodziła się seria, której ostatnia odsłona została wciągnięta na sztandar PlayStation 4, żeby z wysoka olśniewać swoją fenomenalną oprawą graficzną. I niezapomnianą przygodą, rzecz jasna, bo to w końcu liczy się najbardziej!
To jak ma na imię ten skrzat?
Wszyscy mówią Zelda i widzą oczami wyobraźni chucherko w zielonej czapce. Połączono nazwę serii z głównym bohaterem, mimo że tak naprawdę tytułowy bohater to bohaterka, którą podobnie, jak w przypadku Super Mario, jest piękna i niedostępna księżniczka. A szuka jej niejaki Link, i to właśnie on jest mężnym skrzatem z mieczem w dłoni. W przeciwieństwie jednak do przygód wąsatego hydraulika, tym razem chodzi o rasowe RPG.
W czasach Gameboya podróże Linka obserwowaliśmy z dwuwymiarowego lotu ptaka, później zamieniono tę perspektywę na 3D, a na koniec wprowadzono magiczny otwarty świat. I tak właśnie narodziła się najświeższa odsłona serii, czyli The Legend of Zelda: Breath of the Wild, która nie tylko zebrała fenomenalne oceny od recenzentów, ale też zagwarantowała wystrzałową premierę Nintendo Switch. Bo przecież ta nowa konsola wcale nie była pewniakiem.
On nie myli się nigdy
Kiedy przypominamy sobie najbardziej wpływowe marki gier, do głowy zwykle przychodzą prawdziwe giganty rynku. Rzadziej pamiętamy o tych maluczkich, acz nie mniej popularnych tytułach. Dlatego ostatnia pozycja na naszej liście jest hołdem dla tych produkcji, które nie wymagają Bóg wie jakiego sprzętu, a potrafią pochłonąć bez reszty lub przynajmniej umilić czas podczas leniwego przedpołudnia w biurze.
Mowa o panu, który przysłowiowo myli się raz, a w tym przypadku nie pomylił się wcale i trafił w dziesiątkę – w każdym razie, jeśli chodzi o gusta mas. Chodzi o nieśmiertelnego Sapera. Wyobrażacie sobie życie bez niego? My też nie!
Kto by pomyślał, że tak prosta gra logiczna może być niezwykle wciągająca? Co ciekawe, ten klasyk doczekał się także wariacji na swój temat, takich jak wersja 3D oraz edycja na Windows 10, która aspiruje niemal do gry przygodowej bądź RPG. Jak widać, zmiana jest podstawą trwania marki, nawet kiedy chodzi o pozornie banalny tytuł.
Sukcesja w toku
Świat gier nigdy nie trwa w bezruchu. I można by jeszcze prześcigać się w wymienianiu jego gigantów, wspominając też o Final Fantasy, której „siódemka” jest kamieniem węgielnym dla gatunku jRPG, a „piętnastka” czaruje swoim malowniczym uniwersum, albo God of War odważnie szlifującym krwawy gatunek bijatyki akcji, albo jeszcze Pokemonach, które poprzez Pokemon Go zdominowały świat zmuszając ludzi do biegania po ulicach w poszukiwaniu wyimaginowanych stworków. Tworząc listę 20 najbardziej wpływowych marek nie sposób jednak ująć wszystkich.
Tak czy inaczej, weterani świata gier trwają w najlepsze, ale na horyzoncie pobłyskują już nowe perły wirtualnej rozrywki, które walczą o swoje miejsce w Panteonie. Jeszcze trochę im brakuje, ale potencjał już jest. Starczy wspomnieć blizzardowy hit Overwatch, fenomenalny Horizon: Zero Dawn i rockstarowy western Red Dead Redemption, który powoli wypracowuje swoją drugą część.
W obliczu tego zagrożenia najbardziej wpływowe marki gier muszą przygotować solidną linię obrony, która nie może polegać tylko na okopywaniu się na obecnych pozycjach, ale ciągłym przejmowaniu nowych terytoriów.
Komentarze
20Dodam tylko tyle że często się zastnanawiam jak by dzisiejszy rynek wyglądał gdyby takie firmy jak 3DO(producent seri Army Men czy Herosów chociaż czwartą część spieprzyli), Bullfrog (producent wydawca Syndicate, Dungeon Kepper II i pewnie kilkuy innych ciekawych gier), THQ(wydawca mający Stalkera, Darksiders, markę Warhammer i pewnie wiele innych tytułów które były wydawane bez żadnych zastrzeżeń pod ich wodzą), albo stary zespół z Blizzard Entertaintment North (tworzyli Diablo i Diablo 2 po rozpadzie zespołu zrobili Hellgate:London czyli Hack&Slash z 3ciej lub pierwszej perspektywy) by wciąż istniały.
2. Wiedźmin
3. Command and Conquer(bez 4)
2. Half - life
3. Quake
4. GTA
5. Tomb Raider
6. Stalker
7. Stare Need For Speed'y
8. Worms do World Party
9. Battlefield
10. Seria CoD 1, 2, 4, osobiście jeszcze black ops
11. Gothic
Więcej nie pamiętam ale coś by się znalazło :)