Big Boss powraca w Metal Gear Solid V: Phantom Pain, podobno po raz ostatni, dostarczając przygodę, jakiej jeszcze nie było. Pozycja absolutnie obowiązkowa.
- skradanka z krwi i kości w otwartym świecie,; - spora swoboda w przygotowaniu się do każdego zadania i jego wykonaniu,; - niesamowite przywiązanie do detali, typowe dla produkcji Hideo Kojimy,; - mnóstwo naturalnie wplecionych w rozgrywkę zadań pobocznych,; - świetnie zrealizowana część ekonomiczno-strategiczna, ukryta pod postacią budowy Mother Base,; - bardzo dobra oprawa audiowizualna
Minusy- większy nacisk na rozgrywkę niż historię, niepodobny do wcześniejszych gier z serii,; - milczący Big „Kiefer Sutherland” Boss,; - na dłuższą metę małe zróżnicowanie zadań pobocznych,; - monotonia krajobrazów lokalnej „piaskownicy”,; - pogłębiające się pod koniec zabawy wrażenie niedokończenia całej historii
Im bardziej zdawałem sobie sprawę, że nadchodzący Phantom Pain to w zasadzie mój ukochany Peace Walker, i taki do sześcianu i dla następnej generacji, tym bardziej nie mogłem doczekać się nowych perypetii Big Bossa. Ze wszystkich części sagi o Solidnych i Metalowych Przekładniach Zębatych to właśnie ta oryginalnie wydana na PSP produkcja Hideo Kojimy podobała mi się najbardziej.
Dlaczego? No cóż, przede wszystkim przez klimat, zbudowany na podobieństwo Snake Eatera i niemal w pełni skoncentrowanie się na rozgrywce – bez nadmiernej liczby fabularnych dziwności i przydługawych oraz przegadanych przerywników filmowych, które zawsze darzyłem umiarkowanym entuzjazmem. Bez zbędnych ceregieli już teraz mogę powiedzieć, że Phantom Pain spełnił długą listę pokładanych w nim przez moją osobę oczekiwań, choć przyznam bez bicia, że nie każdy z jego elementów składowych zakwalifikowałbym jako „prima sort”.
Zjadacz Węży
W poprzednim akapicie nie popełniłem żadnego błędu pisząc, iż fabularne twisty autorstwa Kojimy to zdecydowanie mój ostatni punkt na liście „rzeczy, za które kocham MGS”. O ile o odsłonie dedykowanej pierwszemu PlayStation nie powiem złego słowa (tam proporcje udało się jeszcze zachować, a przaśność przeciwników i sytuacji kryła się za umownością oprawy wizualnej), o tyle poruszający się o łyżworolkach spec od bomb z koktajlem w ręku z części drugiej stanowił już ten „o jeden most za daleko”.
Na nim lista zresztą się nie kończy, a moja tolerancja na – powiedzmy – specyficzność pomysłów na budowę postaci czy nawet sytuacyjny żart pana Kojimy zdawała się maleć z każdym dodatkowym rokiem na karku. I to właśnie dlatego Peace Walker tak bardzo do mnie przemówił, bo pojemność dedykowanych PSP płytek UMD nie pozwalała na wypchanie produkcji tonami filmików traktujących o „nuclear deterrence”, a konstrukcja misji przybrała przystępną, zmodyfikowaną na potrzeby przenośnej konsoli formę w postaci krótkich, lecz niezwykle sycących zadań.
Metal Gear Solid V: Phantom Pain kroczy niemal tą samą ścieżką. Co prawda fragmentaryczność zadań wrzuca nas w otwarty świat naprawdę sporych rozmiarów, to jednak w dalszym ciągu fabuła trzymana jest tu na smyczy, a rozbudowa głównej bazy Big Bossa staje się jednym z głównych celów całej zabawy. Opowieść jak najbardziej tu jest, aczkolwiek podana w zupełnie inny sposób. Większość elementów układanki trzeba sobie bowiem odkopać samemu, wsłuchując się w nagrania na zdobywanych kolejno kasetach. Historia odgrywa przez to nieco mniejszą rolę niż zazwyczaj. Jednym się to spodoba, innym trochę mniej – niemniej jednak każda osoba niezaznajomiona z uniwersum może poczuć się tu jak dziecko we mgle.
Opowieść o zemście dawnego „Naked Snake’a” i Kaza Millera za utracone w Ground Zeroes Outer Heaven to – pomimo swoich pomniejszonych rozmiarów – w dalszym ciągu danie dla fanów wesołej rodziny Węży. I tylko podkładającego głos pod Snake’a - Davida Haytera brak. I choć zastępujący go Kiefer Sutherland robi co może, niektórych rzeczy bracie nie przeskoczysz.
Co więcej, jeśli mógłbym pozwolić sobie na odrobinę prywaty, ciężko jest mi pozbyć się wrażenia, że Hideo celowo ograniczył ilość kwestii wypowiadanych przez głównego bohatera, by nie drażnić za bardzo fanów nieobecnością głosu, który znali i kochali. Przed resztą pierwszoplanowej menażerii, pod postacią Troya Bakera w roli Revolver Ocelota i absolutnie genialnego Robina Atkina Downesa odgrywającego zniszczonego psychicznie „Kaza” Millera biję już tylko pokłony. Prezentacja aktorskiego kunsztu najwyższych lotów!
Giwery Patriotów
Jak już się rzekło, sercem gry pozostaje rozgrywka, oparta na wypadach na terytorium Afganistanu roku 1984 (później również i gdzie indziej, ale nie chcę przesadzić ze spoilerami). To właśnie tutaj spędzamy lwią (wężową?) część naszego czasu, podziwiając cały ocean smaczków, detali i zależności wpompowanych w nową odsłonę Metal Gear Solid. Mając za sobą wybór misji, kompana, uzbrojenia i miejsca lądowania, produkcja pozostawia nas samych sobie. I tu właśnie zaczyna się prawdziwa magia.
Decyzji do podjęcia jest tu naprawdę wiele, a każda z nich niekoniecznie musi okazać się tą złą. Cicha infiltracja wioski nocą, frontalny atak w blasku słońca z wykorzystaniem wyrzutni rakiet i karabinów maszynowych, eliminacja przeciwników z odległości wykorzystując karabin snajperski, obładowanie skradzionego jeepa C4 i skierowanie go w środek bazy przeciwnika – Phantom Pain robi wszystko, by nie ograniczać naszej kreatywności w realizacji postawionych przed nami zadań.
Najlepiej widać to zresztą po wybudowaniu działu R&D w naszej Bazie (o której więcej już za chwilę) kiedy to uzyskujemy dostęp do potężnej listy broni palnej, granatów, kultowych kartonów i elementów ściśle związanych z naszymi „podopiecznymi”. Co jak co, ale taki arsenał skutecznie napędza w nas potrzebę odkrycia i wypróbowania wszystkiego, co w grze dostępne.
I chociaż po pewnym czasie afgański krajobraz i powtarzalność misji zaczyna nieco nużyć, syndrom jeszcze jednego zadania jest w grze jak najbardziej obecny. Bo nawet jeśli po raz enty naszym celem jest uwięziony gdzieś w wiosce żołnierz, droga do niego za każdym razem jest nieco inna, a zachowania przeciwników nie zawsze da się przewidzieć. Czasami w samym środku z pozoru łatwej infiltracji do wioski przyjeżdża ciężarówka z dodatkowymi wojakami, tryb dnia i nocy zmienia liczbę i rozstawienie strażników, a po naszym wykryciu wrogowie całkiem sprawnie rozpoczynają manewr flankowania i ochrony celu.
Co ciekawe, im więcej uciekamy się do ciężkich kalibrów, tym większe prawdopodobieństwo, że patrole wyposażone zostaną w hełmy i kamizelki z kevlaru. Z drugiej zaś strony, transport z takim sprzętem da się zniszczyć lub przejąć, pojazdy wpadają w poślizg na odchodach naszego konia, a wyposażenie każdej placówki radzieckich żołnierzy uszczuplić można o radio i ochronę przeciwlotniczą.
Dzięki temu, wsparcie z powietrza czeka już tylko na nasz sygnał (a my nie martwimy się możliwość jego zestrzelenia), a soldaci wroga nie wezwą posiłków ani nie poinformują o naszej obecności sąsiednich placówek. A to tylko kilka przykładów z przepotężnej listy smaczków i detali, upchanych do Metal Gear Solid V: Phantom Pain. Pod tym względem, jak zawsze czapa z głowy dla pana Hideo Kojimy.
Synowie Wolności
Nie gorzej na tle otwartego świata pełnego zależności wypada również przybrzeżna baza Big Bossa, a dokładnie proces jej rozbudowy. Poprzez rekrutację żołnierzy z pola bitwy, wykorzystując niezastąpiony system Fulton, nie tylko powiększamy nasze szeregi Diamond Dogs, ale i również uzyskujemy dostęp do nowych platform a tym samym, zupełnie nowych projektów. Wymienić tu można choćby wspomniane wcześniej bronie, bomby, miny czy gadżety pokroju nadmuchiwanej sylwetki Snake’a, odwracającej uwagę wrogów.
Naszych dobrych chłopaków i dziewczyny możemy wysyłać również na dodatkowe misje o różnym stopniu trudności, zdobywając w ten sposób pieniądze i surowce. Tymi trzeba zaś umiejętnie zarządzać, bo agresywna ekspansja i wpędzenie się w długi skutecznie obniża morale naszej ekipy. Niezadowoleni żołnierze to kiepscy żołnierze – tacy, którzy przestają wierzyć w legendę stojącą za ich liderem i opuszczający szeregi jego organizacji.
Metal Gear Solid V: Phantom Pain, alias Nowy Wymiar Skradania
O wszystkich tych drobnych elementach składających się na swoisty geniusz Metal Gear Solid V: Phantom Pain pisać mógłbym jeszcze bardzo długo. Zamiast tego jednak, chciałbym Was szczerze zachęcić do ich samodzielnego odkrycia, bo nowy Metal Gear to produkcja, obok której obojętnie nie powinien przejść żaden gracz - a już w szczególności fan gatunku stealth/action.
To zdecydowanie najbardziej przystępna i współczesna pod względem mechaniki część serii, jednocześnie rozwijająca znane już patenty na swój własny, Metal Gearowy sposób i przenosząca je na następny poziom. I jak już się rzekło, chociaż w tym audiowizualnym majstersztyku nie wszystko ustawione jest na tip top, lepszego pożegnania dla Snake’a i jego dziedzictwa (Patriotów?) wyobrazić sobie nie sposób.
Ocena końcowa:
- skradanka z krwi i kości w otwartym świecie
- spora swoboda w przygotowaniu się do każdego zadania i jego wykonaniu
- niesamowite przywiązanie do detali, typowe dla produkcji Hideo Kojimy
- mnóstwo naturalnie wplecionych w rozgrywkę zadań pobocznych
- świetnie zrealizowana część ekonomiczno-strategiczna, ukryta pod postacią budowy Mother Base
- bardzo dobra oprawa audiowizualna
- większy nacisk na rozgrywkę niż historię, niepodobny do wcześniejszych gier z serii
- milczący Big „Kiefer Sutherland” Boss
- na dłuższą metę małe zróżnicowanie zadań pobocznych
- monotonia krajobrazów lokalnej „piaskownicy”
- pogłębiające się pod koniec zabawy wrażenie niedokończenia całej historii
Grafika: | dobry plus |
Dźwięk: | dobry plus |
Grywalność: | dobry |
Ocena ogólna: |
Komentarze
12