Płonące kalendarze
Na razie czarnowidzimy i czarnowidzimy, jak ten traktorzysta, co patrzył tylko na jedno zepsute koło, a nie zauważał trzech sprawnych. A nie można trochę bardziej optymistycznie? No, dobrze, spróbujmy. Załóżmy więc, że w procesie produkcyjnym danej gry wszystko poszło jak należy.
Wypuszczony na rynek tytuł nie jest ani klonem swojej poprzedniczki, ani też wersją demonstracyjną czekającą na zbliżające się DLC. W dodatku zadziwia nas jej poziom wykonania. No, no, można by się naprawdę ucieszyć! Ale czy nie przedwcześnie? Czyżby nawet tak dobry produkt dało się jeszcze zepsuć? A niby w jaki sposób?
Oj, panie i panowie, chyba nie doceniamy wydawców gier! Owszem, i w tej sytuacji można posłać do piachu nawet największe dzieło cyfrowej rozrywki. W 2016 roku spotkały nas co najmniej dwa takie przypadki i na wspomnienie ich obu wciąż jeszcze wzdycham melancholijnie.
Chodzi o duet mocno niedocenionych strzelanin, czyli Battleborn i Titanfall 2. Ich przykład pokazuje dobitnie, że niezłemu materiałowi na hit może podciąć skrzydła tylko i wyłącznie niefortunna data premiery.
I tak oto wojowniczy okrzyk rodzącego się Battleborna został zagłuszony przez chwytliwe onelinery ekipy z Overwatch. Premiery obu tych tytułów dzieliły jakieś dwa tygodnie, a duchowy następca Borderlands nie był w stanie wygrać pojedynku z blizzardowym FPS-em. Zamieć wymiotła konkurencję z pamięci graczy.
Z kolei Titanfall 2 znalazł się w podwójnie niekorzystnym położeniu. Kiedy gotował się do boju z podstarzałą legendą, czyli Call of Duty: Infinite Warfare, cios w plecy zadał mu jego własny wydawca, EA. A konkretnie chodzi o pełnego wigoru Battlefielda 1. Przygody tytanów i ich pilotów rozpychały się jak mogły między dwoma gigantami, ale koniec końców zostały przez nich zduszone.
Pewnie w 2017 roku też nie braknie tytułów potraktowanych po macoszemu, ale mam nadzieję, że nie stanie się tak za sprawą czegoś tak błahego, jak marny dobór daty. Jeśli tak, to równie dobrze wydawcy już teraz mogą spalić kalendarze i „z głowy” ustalać dni premier.
Może jednak należałoby podejść do tego z większą uwagą, bo starczy Vampyra usadzić między The Last of Us: Part 2 i Red Dead Redemption 2, żeby już na starcie przebić mu serce osinowym kołkiem. Trochę nieuwagi i Prey'owi spadnie na łeb Mass Effect: Andromeda, Ghost Recon: Wildlands i Sniper Elite 4 wspólnymi siłami ustrzelą Sniper: Ghost Warrior 3, a Tekken 7 znokautuje Injustice 2.
W gąszczu marketingowych hitów łatwo przegapić prawdziwy skarb, toteż warto jego położenie oznaczyć wyraźnym krzyżykiem na mapie premier. Zwłaszcza, że tytułów aspirujących do sławy nie braknie. Mało tego! Niektóre z nich już dawno tę sławę zdobyły, a mimo to znów pchają się na scenę, znowuż inne próbują wepchnąć się na nią nowoczesną technologią.
Marketingowo-koncepcyjnych akrobacji z pewnością nie braknie w 2017 i chciałoby się już przestać o nich myśleć, ale wciąż przypominają się coraz to nowe ich przykłady.
Mamona lubi odgrzewane
„Piosenki, które już słyszeliśmy” różne mają oblicza. Czasem są to kontynuację słynnych serii, a innym razem odświeżone wersje leciwych hitów.
W roku 2016 kilkukrotnie doświadczyłem potężnego deja vu, kiedy w moje ręce trafiły tytuły, które znałem jak własną kieszeń. Parę z nich zrobiło na mnie naprawdę spore wrażenie, jak na przykład odnowiony BioShock czy też Call of Duty: Modern Warfare Remastered. Inne natomiast sprawiły, że poddałem w wątpliwość całą koncepcję odgrzewanych hiciorów.
O ile więc pierwszy BioShock w swojej odświeżonej wersji zabrał mnie w sentymentalną podróż, o której od dawna marzyłem, o tyle jego młodszy braciszek, czyli BioShock Infinite rozczarował mnie niewielką skalą wprowadzonych zmian.
Podobnie zresztą sprawy się mają z kultowym Skyrimem. Niby to wzorcowy przykład remastera, ale z drugiej strony społeczność fanów tego tytułu podkreśla, że nieoficjalne mody pozwalały na osiągnięcie podobnego albo i nawet lepszego efektu.
W zasadzie istnieje tylko jeden tytuł, który gorąco chciałbym zobaczyć w nowej szacie graficznej w roku 2017. Jest nim zeszłoroczna Mafia III. Oczywiście jest to mało prawdopodobne, a ja mówię pół żartem, pół serio. Jednak prawda jest taka, że wolałbym, żeby twórcy gier serwowali nam dopracowane w najmniejszych szczegółach wersje premierowe, zamiast odgrzewać dawno przetrawione dania.
Ponadto cały trend odświeżania spotyka się z moim stanowczym veto, kiedy mowa o zachowywaniu oryginalnej mechaniki rozgrywki. Owszem, pierwsze Resident Evil w nowych szatach wygląda całkiem nieźle, ale cóż z tego, kiedy zagryzam nerwowo pada próbując znaleźć kolejne pokryte atramentem taśmy tylko po to, żeby zapisać grę.
Być może ortodoksyjnym wielbicielom wirtualnych staruszków odpowiada rozdzielanie grafiki od reszty rozgrywki i unowocześnianie tylko tej pierwszej. Stawiam jednak dolary przeciwko maszynom do pisania, że takiemu Capcomowi znacznie bardziej opłaciłoby się kreatywniejsze podejście do tematu.
Wierzę więc, że rok 2017 obrodzi w remastery, ale takie, które gruntowniej przebudują mechanikę, zamiast tylko bawić się w podmienianie tekstur. Niestety, i to moje życzenie maluje się w czarnych barwach.
Bierki w goglach
Twórcy remasterów lubią oglądać się za siebie, ale czasem warto też spojrzeć w przyszłość, a ta nosi inicjały VR. Gogle, przez które możemy podziwiać wirtualne światy, w roku 2016 odnotowały swój pierwszy sukces – trafiły do masowego odbiorcy. Stało się tak głównie za sprawą PlayStation VR.
Jednak gry wydawane z myślą o tej technologii obnażyły jej wciąż dosyć wyraźne ograniczenia. W zasadzie trudno mówić o tych tytułach „gry”. Należałoby raczej powiedzieć „mini-gierki”, bo jeśli chodzi o same projekty rozgrywki, to właśnie na takim poziomie się plasują.
Znajdziemy tu wprawdzie kilka perełek, takich jak Batman Arkham VR, Robinson: The Journey czy The Eagle Flight, ale nawet one pozostawiają wiele do życzenia. Noworoczne zapowiedzi VR-owych produkcji mogą być zwiastunem doskonalszej rozrywki z zastosowaniem nowej technologii, ale... No, właśnie, na dwoje babka wróżyła!
Kiedy patrzę na nadchodzące tytuły, najbardziej intryguje mnie Star Trek: Bridge Crew oraz Doom VR. Jednak i ten duet budzi moją niepewność. Obawiam się, że symulator mostka statku USS Enterprise będzie w gruncie rzeczy kolejną zabawą w naciskanie guzików i rozglądanie się po cyfrowych awatarach znajomych, zamiast kosmiczną przygodą z prawdziwego zdarzenia.
Nie inaczej podchodzę do wirtualnych przygód marsjańskiego Marine. Choć tym razem mam nieco inne zastrzeżenia. Jestem przekonany, że w tym przypadku dostaniemy pełnowymiarową grę. Problem w tym, że najprawdopodobniej będzie to klon ostatniego Dooma obleczony w VR-ową otoczkę. Co za tym idzie, mechanika pozostanie wciąż ta sama, a przecież gogle wprost domagają się eksperymentowania z nowymi rozwiązaniami.
Wierzę, że oba wspomniane tytuły dostarczą nam sporo mocnych wrażeń, ale nie sądzę, żeby przyniosły nam tę rewolucję, na którą chyba wszyscy po cichu liczymy. No, cóż, VR domaga się odważnych kroków, ale pewności nie ma, czy będziemy ich świadkami w roku 2017. Bardziej prawdopodobne, że doczekamy się wirtualnej wersji bierek albo czegoś równie wyrafinowanego.
Do siego!
Producenci robią swoje, wydawcy maczają w tym palce, a my... Co ponarzekaliśmy, to nasze! Wiele więcej z przemysłem gier nie da się zrobić. W każdym razie z perspektywy pojedynczych fanów wirtualnej rozrywki.
Wściekłość wciąż będzie w nas kipiała, a niejeden pad z hukiem roztrzaska się o ścianę. Widocznie tak już musi być. I nie wiem, czy zawsze tak nie było. Nie bez powodu od wieków mędrcy podkreślają, że nienawiść jest tylko rewersem miłości. A my przecież w gruncie rzeczy gry kochamy, choć czasami nie jest to łatwe.
Ja osobiście chciałbym z nowym rokiem pokusić się o apel do producentów i wydawców, powtarzając za Hanną Banaszak: nie zabijajcie tej miłości!
Komentarze
12Ja uważam że gracze jako grupa mogliby bardzo mocno zmienić przemysł gier. Jak? Po prostu bojkotować to co im się nie podoba.
To że jest tyle patologii w stylu:
- tragiczne porty z konsol,
- gry od początku robione z myślą pocięcia ich na DLC,
- gry które nigdy nie wychodzą z Early Access,
- gry które dostają płatne DLC a ciągle są w Early Access,
- Season Pass'y,
- mega hype i preordery na takie "hity" jak No Man's Sky,
- wiele innych.
Wszystko to wynika tylko z tego, że gracze czynnie finansowo wspierają takie praktyki. Nie tylko się na to godzą, ale wręcz mówią "tak chcę grać w niedorobioną grę, która nie wiadomo czy kiedykolwiek zostanie dokończona" kupując gry w Early Access. Albo mówią "tak chcę kupić kota w worku który może się okazać klapą dekady" kupując preorder. Skoro gracze tak robią to trudno się dziwić producentom że chcą na tym zarobić.
Wszystko czego potrzeba do kompletnej zmiany przemysłu gier to żeby gracze kupowali tylko skończone gry, tylko po przeczytaniu (albo chociaż przejrzeniu) kilku niezależnych recenzji i nie kupowali żadnego DLC. Uwierzcie, że gdyby wszyscy gracze zaczęli tak robić to z rynku błyskawicznie zniknęłyby wszystkie DLC, preordery, Early Access, Season Pass'y. Zostały by tylko dobre skończone gry bo producenci wiedzieliby, że wszystko inne zostanie źle ocenione przez recenzentów i nikt tego nie kupi więc stracą na produkcji tego.
Na koniec dodam, że to nie mój pomysł, TotalBiscuit mówi o tym od dawna.
Żart? Goły remaster to prawdziwa padaka przy dobrze zmodowanym skyrimie. Tak naprawdę remaster to coś co może zachwycić jedynie tych, którzy wcześniej mieli do czynienia tylko z wersją x360/ps3.
Polać Panu, dobrze gada. Niestety to MY gracze jesteśmy często hipokrytami i jakoś tego wolimy nie zauważać.
:D
Roześmiałem się na całą firmę. Dobrze że już "po godzinach" i nie wyda się że nie do końca w 100% oddaję się pracy ;)
Piękne zdanie.
Macie tam w redakcji jakieś wewnętrzne nagrody? To niniejszym nominuję to zdanie do takowej :)