Człowiek posiada różne potrzeby, a najbrutalniejsze gry zaspokajają te sadystyczne. Ponieważ nic, co ludzkie, nie jest nam obce, wybraliśmy najkrwawsze z nich.
Najbrutalniejsze gry według Jacka Lemmona
Grany przez Jacka Lemmona bohater klasycznej komedii „Jak zamordować własną żonę” wygłasza słynną przemowę, w której tłumaczy, że każdy z nas chciałby czasem jednym naciśnięciem guzika uśmiercić swoją małżonkę.
Tak naprawdę nie jest istotne, czy chodzi o partnerkę, męża, szefa czy kogokolwiek innego – mordercze instynkty drzemią w każdym z nas. Znajdziemy je i u lewaków, i u prawaków, u użytkowników Xbox One, fanów PlayStation 4... A gry stają się medium, które pozwala na zaspokojenie tych pobudek.
Czasami wystarczy nam wpakowanie kulki w głowę wirtualnego żołnierza wrogiego oddziału, nierzadko jednak potrzebujemy trochę więcej makabry. Dlatego tez wybraliśmy najbrutalniejsze gry, które pozwalają nam delektować się niespotykanym okrucieństwem. Uprzedzamy od razu – ten artykuł przeznaczony jest tylko dla oczu liczących sobie co najmniej 18 wiosen.
Doom
Niektóre rzeczy nie zmieniają się nigdy. W 1993 roku Doom bulwersował tłumy widokiem demonicznych bestii zamienianych w mielone przy pomocy futurystycznego arsenału. I podobnie jest w drugiej dekadzie XXI wieku. Choć tym razem chodzi o remake tej klasycznej strzelaniny z marsjańskim żołnierzem piechoty morskiej w roli głównej.
Jej twórcy zadbali o to, żeby mordowanie hord wrogów dawało nam potężną dawkę okrutnej satysfakcji. Głównie za sprawą systemu walki wręcz, który pozwala „pobawić się jedzonkiem” i nie tylko zlikwidować danego przeciwnika, ale też rozczłonkować go na kawałeczki. Zawsze miło popatrzeć, jak pulsujący życiem organizm w ostatnich chwilach swojego istnienia rozpada się na mięsiste czynniki pierwsze.
Mortal Kombat X
Myślimy: najbrutalniejsze gry, mówimy: Mortal Kombat. Ta seria stała się już znakiem rozpoznawczym odwiecznej dyskusji o tym, czy branża gamingowa powinna popularyzować przemoc dla samej tylko zabawy. Co ciekawe, obecni twórcy tego tytułu wcale nie próbują zmieniać wizerunku marki, o czym najlepiej świadczy najnowsza część legendarnych bijatyk.
(Nie)sławne brutalities i fatalities w „dziesiątce” osiągnęły taki poziom krwawej finezji, a zarazem naturalistycznej estetyki, że nawet osobom o najtwardszych żołądkach zdarza się na ich widok stracić apetyt. Jak tak dalej pójdzie, do Mortal Kombat XI wydawca będzie musiał dodawać papierowe woreczki – podobne do tych, jakie znajdujemy przy samolotowych fotelach.
Grand Theft Auto V
Upał, palmy, plaża… Czy taki krajobraz może stać się miejscem beztroskiego mordu? Oj, tak! Seria GTA nawet w takie idylliczne okoliczności przyrody potrafi wpompować olbrzymią dawkę przemocy. Starczy postawić gracza w roli nie patyczkującego się ani z prawem, ani z innymi ludźmi gangstera i pozostawić mu sporą swobodę działania.
W piątej części tego cyklu szczególnej pikanterii dodaje postać szurniętego menela-psychopaty Trevora, który nie tylko lubuje się w perwersyjnych praktykach seksualnych, ale też z zamiłowaniem zadaje ludziom cierpienie. To właśnie on wprowadza do GTA V tortury z użyciem akumulatora, rzeźnickie wybebeszanie uczynnych znajomych, czy też rozstrzeliwanie ludzi na czas. Z drugiej strony – nawet bez niego rozgrywka w wielkomiejskich piaskownicach zawsze spływała hektolitrami krwi.
Bloodborne
Ponoć gamingowi buchalterzy zliczyli, że żadne, nawet najbrutalniejsze gry nie powtarzają tyle razy słowa „krew”, co w wiktoriański kuzyn Dark Souls. Nawet sam tytuł dokłada się do tej liczby.
Ale nie chodzi przecież o sumowanie pojedynczych wyrazów! Atmosfera śmierci ogarnia całe posępne Yharnam, którego ulice główny bohater opowieści oczyszcza z żerujących tam kreatur. Ten makabryczny spacer to prawdziwa gratka dla fanów straceńczych polowań, o czym najlepiej świadczy ubranie sterowanej przez gracza postaci, które przez większość czasu pozostaje przesiąknięte juchą zarżniętych bestii.
A one same, jeszcze zanim rozpłatamy je naszym ostrzem, bywają tak upiornie ohydne, że w zasadzie trudno powiedzieć, czy więcej wstrętu budzą za życia, czy jako zdeformowane truchła.
Hotline Miami 2
Kiedyś nawet najbrutalniejsze gry wykorzystywały zaledwie parę pikseli mogło przyprawić gracza o porządny zastrzyk adrenaliny. A jak jest dzisiaj? Podobnie! W każdym razie, kiedy mowa o Hotline Miami 2.
Ta produkcja niezależnego szwedzkiego studia z wyglądu przypomina pierwsze GTA, ale jeśli chodzi o rozgrywkę... Hm, w zasadzie z nią jest podobnie. Z tą różnicą, że tutaj odnajdziemy prawdziwy festiwal zabijania, przy którym leciwe przygody złodzieja samochodów wydadzą się igraszką.
W Hotline Miami 2 wcielamy się w speca od mokrej roboty, który kolejne fuchy przeważnie wykonuje w jeden, sprawdzony sposób – wycinając do nogi wszystkich w zasięgu wzroku. I jest w tym cholernie dobry! Co ciekawe, grafika w stylu retro i zawieszona pod sufitem „kamera” w niczym nie przeszkadzają, a nawet potęgują frajdę, jaką sprawia zamienianie przeciwników w pikselowate kałuże czerwonej mazi.
Dying Light
Polacy nie raz już udowodnili, że w świecie gier potrafią i bawić, i wzruszać, i przerażać. Natomiast Techland do tej listy doznań dodaje też obrzydzenie połączone z sadystycznym zachwytem.
Bliskowschodnia metropolia Harran to trupi plac zabaw, na którym odnajdziemy nieznane dotąd sposoby eksterminacji hord zombiaków.
Pomaga w tym oczywiście własnoręcznie budowany arsenał, dzięki któremu siekanie, wysadzanie, rozczłonkowywanie, mielenie i rozrywanie żywych trupów staje się jeszcze bardziej podniecające, niż zwykle.
Brodząc po kolana w wyprutych z nieumarłych wnętrznościach niemal czujemy smród zgnilizny w nozdrzach. Za to nakręcone szałem zabijania serce łomocze jak nigdy.
Resident Evil VII: Biohazard
Do premiery najnowszej części kultowego survival horroru ze stajni Capcomu jeszcze trochę zostało, ale już teraz wiadomo, że odświeżona rozgrywka będzie doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. I tym razem o okrucieństwie nie tyle decydują cysterny krwi, co klimat Resident Evil VII, który przypomina cios siekierą w potylicę.
Wrażenie zaszczucia, które potęgować może dodatek w postaci gogli VR, jest tak brutalne, jak to tylko możliwe. I chociaż ta atmosfera już wystarcza, żeby wywołać palpitacje serca, to możemy być pewni, że uzupełnią ją wnętrzności przeciwników ukazane z medyczną dokładnością.
Niełatwo jest czekać z trwogą, aż „siódemka” wyłoni się z ciemności i objawi nam pełnię swojego makabrycznego oblicza.
Dead Rising 4
Niektóre gry stawiają na jakość, inne na ilość. I chociaż seria Dead Rising stara się łączyć oba te elementy, jej znakiem rozpoznawczym pozostaną tysiące zombiaków, przez które przedzieramy się ogniem i mieczem. Albo elektrycznym toporem i opancerzonym wozem. Albo jakąkolwiek inną bronią skleconą ze znalezionych po drodze przedmiotów codziennego użytku.
Czwarta część tego xboksowego hitu o inwazji nieumarłych dodaje do znanej konwencji ubarwioną groteską atmosferę świąt Bożego Narodzenia. Co za tym idzie, nie brakuje tu też humoru, który w połączeniu z masakrowaniem na potęgę żywych trupów przybiera swoją najczarniejszą postać.
Hatred
Amerykański sen czasami zamienia się w koszmar. Tak, jak to ma miejsce w polskim tytule Hatred, który spogląda na wielkiego brata zza oceanu oczami psychopatycznego maniaka. Cel rozgrywki jest tak prosty jak to możliwe, a jednocześnie kontrowersyjny do granic możliwości.
Oto główny bohater postanawia zostać domorosłym jeźdźcem apokalipsy i przynieść zagładę całej ludzkości. A ponieważ każda podróż zaczyna się od przekroczenia progu własnego domu, na pierwszy ogień idzie amerykańska małomiasteczkowa społeczność.
Czy to cywil, czy funkcjonariusz policji - w opinii bezwzględnego mordercy wszyscy w równym stopniu zasługują na śmierć w męczarniach. Jeśli więc ktoś myślał, że gry w widoku izometrycznym są bardziej niewinne od swoich pierwszoosobowych kuzynów, to grubo się przeliczył.
Killing Floor 2
Fala dla surferów znaczy jedno, dla żołnierzy drugie, a w Killing Floor 2 nabiera jeszcze innego znaczenia. W tym ostatnim przypadku chodzi o zmasowany atak przeciwników, któremu muszą stawić czoła zlepieni w kooperacji gracze. Po nim następują kolejne szturmy, coraz bardziej wycieńczające.
Ta znana formuła tym razem przybiera szczególnie barwne oblicze, kiedy hordy mutantów padają na tytułowy parkiet rozlewając po nim całe bajora gorącej jeszcze juchy. Uwalani nią gracze mają tylko chwile, żeby uzupełnić amunicję i wznieść barykady, na których wykrwawią się nowe zastępy maszkaronów.
O ile, rzecz jasna, wcześniej nie przydarzy się to drugiej stronie konfliktu. Na taką imprezę Anglosasi mówią „painting the town red”. Oj, jeśli chodzi o Killing Floor 2, to trafili w dziesiątkę!
The Evil Within
Resident Evil już zagościło na naszej liście, a teraz czas na inne dzieło jednego z twórców bestsellerowej serii o wirusie T. Shinji Mikami zabiera nas w mrożącą krew w żyłach podróż do amerykańskiej miejscowości Krimson City, która została nawiedzona przez koszmarne kreatury, a jej ulice stały się wylęgarnią nadnaturalnych zjawisk.
Jednak atmosfera grozy to tylko jeden z elementów składowych The Evil Within. Pozostałe dwa to skradanie i mniej lub bardziej pomysłowe wykańczanie diabelskich monstrów.
A te ostatnie aż się proszą o przerobienie na stertę ochłapów przy pomocy bombowej pułapki lub starej, dobrej dwururki. Takie cudownie zaprojektowane okropieństwa mogły do nas przywędrować chyba tylko z Japonii, czyli ojczyzny najstraszniejszych horrorów i dzieł utrzymanych w estetyce gore.
Darkest Dungeon
Śmierć to poważna sprawa. Darkest Dungeon nie pozwala nam o tym zapomnieć ani na moment. Ten erpeg niezależnego kanadyjskiego studia bezlitośnie wycina w pień śmiałków kierowanej przez nas drużyny, a innych z nich naznacza obłędem, bądź kalectwem. Natomiast my możemy tylko patrzeć na to z narastającym poczuciem bezsilności.
Jednak wzroku nie odwrócimy od wirtualnej rzezi i będziemy dalej werbować kolejnych bohaterów (czy raczej mięso armatnie?), bo do tego skutecznie zachęca nas trudna, ale satysfakcjonująca rozgrywka. W końcu najciemniejszy loch nie tylko straszy monstrami, jak gdyby żywcem wyciętymi z prozy Lovecrafta, ale też wystawia na ciągłą próbę naszą wolę walki. I pomyśleć, że to wszystko udało się osiągnąć przy pomocy prostej rysunkowej grafiki...
Komentarze
14Pamiętam jak wiele lat temu oglądałem "Szósty zmysł" i na koniec nie mogłem wyjść z podziwu dla talentu autora scenariusza. Teraz dobre scenariusze zastępuje się flakami i cyckami.
Mam sentyment do Liu Kanga, Goro i reszty ferajny, ale widok wnętrza czaszki nie zachęca mnie do odnowienia znajomości.
Ja tam lubię przekąsić szczura na surowo grając w podobne tytuły.