W nowym felietonie Tech-Detox: samochody, flagowce, licencje, muzyka i wersje demo. Łowimy i niszczymy bzdury z internetu.
Łowcy bzdur, czyli Tech-Detox cz.5
Z postępem jest tak jak z rowerem - albo jest albo go nie ma. Nie, moment, to było o ciąży. Albo o rewolucji. Nieważne, gubię się w tych powiedzeniach. W każdym razie mamy w dzisiejszych czasach lekką fiksację na punkcie postępu i jak coś nie przekracza granic, nie definiuje na nowo czegoś, nie zmienia zasady gry i nie wyznacza nowych horyzontów, to nie ma o czym mówić. Nie jest nowością, czyli nie sprzeda się. Czasami to przynosi skutki dobre, czasami mniej. Oczywiście zajmiemy się tym drugim przypadkiem.
Samochody
Branżą, która na tym cierpi, jest na przykład motoryzacja. Weźmy takie radio i w ogóle system audio w nowych samochodach. Pierwsza uwaga: większość interfejsów na dotykowych ekranach w nowych autach wygląda po prostu szpetnie. Nawet w drogich modelach czasami wygląda to jakby było zrobione z clipartów z Office’a.
Najgorzej jak interfejs ma oddawać luksus. Próby zrobienia wirtualnych platynowych komunikatów, diamentowych kontrolek i ogólnego wrażenia splendoru wychodzą dziwnie, czasami odpustowo.
Co więcej, w porównaniu do współczesnych tabletów czy smartfonów - działanie interfejsów samochodowych jest powolne i czasami niewygodne. Nie można po prostu poprosić kogoś, kto na przykład projektował wygląd systemu OS X, czy jakiejś fajnej nakładki androidowej, żeby się tym zajął? Dziwne. Pomijając fakt, że najlepszym interfejsem radia jest fizyczna gałka i przyciski, a nie ekran. Czekam, aż pierwszy producent, zamiast kilku wbudowanych tabletów zastosuje panel z pokrętłami, jak w dobrym wzmacniaczu audio - to by było coś.
Flagowce
Nie jestem przeciwny flagowcom. Nie w takim sensie, jak tradycyjni przeciwnicy. Tradycyjnie flagowym smartfonom zarzuca się, że są stanowczo za drogie, jak na to, co oferują. Może są, może nie - kwestia ceny dla każdego znaczy co innego. Jedni kupują za 50% rok po premierze, inni jadą na własny koszt do Niemiec, żeby stać w kolejce po ultradrogi sprzęt, który może dostaną, może nie.
Dziwnym zrządzeniem losu muszę teraz używać dwóch różnych flagowców, obydwu z siódemką w nazwie. Swoją drogą ich porównanie byłoby piękną metaforą opisującą różne “plemiona internetu” i ich postawy. Nie chodzi jednak o to. Jeszcze dziwniejszym zrządzeniem losu do niedawna używałem aż trzech smartfonów (wiem, wiem, to upokarzające doświadczenie, ale mus to mus). Ten trzeci flagowcem nie był i nie miał bajerów typu wodoszczelność czy brak gniazda słuchawkowego. I wiecie co? Jeśli musiałem coś zrobić na szybko - coś sprawdzić, zamówić, zadzwonić, to wolałem używać modelu prostszego.
Na zaawansowanych smartfonach jest super, wszystko wygląda lepiej, gry śmigają, zdjęcia powalają i jest prestiż, ale do codziennej pracy często wygodniejszy był poczciwy osiołek za 1000 złotych. Nie zawsze więcej funkcji przekłada się na lepsze doświadczenie.
Licencje na soft i chmura
W pełni rozumiem fakt, że z ekonomicznego punktu widzenia sprzedanie komuś usługi i pobieranie opłat za jej przedłużanie jest o wiele bardziej opłacalne od jednorazowej sprzedaży. Rozumiem również, że usługi w chmurze są świetne (sam piszę ten tekst na Google Docs). Tylko co, jeśli ja wiem czego potrzebuję i zasadniczo nie chcę platformy pracowicie rozwijanej i zabezpieczanej, a chcę po prostu legalnego Worda czy Photoshopa, żeby czasem na nich popracować. Nie jestem studiem graficznym ani biurem rachunkowym. Otóż coraz trudniej taki produkt kupić. Model “as a service” jest modelem dobrym, ale niech nie będzie jedynym i kosztującym 500 złotych rocznie.
Muzyka
Spokojnie, spokojnie, to nie będzie o tym, że kiedyś to się fajną muzykę robiło, a teraz to jakiś skandal. Dziś robi się doskonałą muzykę, ale czy nie jest tak, że słucha się jej gorzej? Moje spostrzeżenie, po dłuższym okresie korzystania z tak popularnych dziś serwisów do streamingu muzyki, jest takie, że stopniowo zacząłem słuchać mniej ciekawej, zaskakującej muzyki. Algorytmy w miksach podsuwały mi to, co według nich powinienem lubić. Coraz rzadziej włączałem wybrane płyty, bo łatwiej jest po prostu uruchomić i włączyć “Twój Miks”, bez szukania wykonawcy. Zatem nieświadomie, powoli zacząłem słuchać uśrednionej muzyki w średniej jakości na średnich słuchawkach (tych od kompletu). Średnio fajne.
Teraz staram się podnieść jakość mojego muzycznego doświadczenia. Korzystam na przykład z serwisu Bandcamp, na którym mogę słuchać płyt, kupować je i płacić bezpośrednio artyście. Bo trzeba wiedzieć, że jeśli nie jesteś superpopgwiazdą, to serwisy streamujące płacą artystom raczej grosze. W ten sposób poznaję coś ciekawszego i czuję się lepszym człowiekiem, bo płacę swoim ulubieńcom.
Wersje demo
Czy mi się wydaje, czy taka rzecz, jak wersja demonstracyjna gry, odchodzi do lamusa? Kiedyś niepełne kawałki gier były za darmo do pobrania, albo w prehistorii, do zainstalowania z DVD dołączonego do pisma (pismo to taka rzecz wydrukowana na papierze ;)). Dziś za takie produkty się płaci np. w sekcji Greenlight na Steamie (niedługo Steam Direct).
Jakoś przeoczyłem moment, w którym płaci się pełną cenę gry za testowanie jej wczesnej wersji. Co najciekawsze, nikomu to chyba nie przeszkadza, a często te gry wcale nie dożywają jakiś wersji przełomowo lepszych od pierwotnej ehmmNoMansSkyehmm. Ja, po czwartym razie sparzenia się, już postanowiłem - żadnych Greenlightów, żadnych preorderów. Co to w ogóle za pomysł.
Przykłady można mnożyć, ale kończyć musimy. Żegnam Was czule i do zobaczenia w następnym odcinku.
Komentarze
6