Life is Strange Episode 3: Chaos Theory, czyli „Efekt Motyla” w 2015
Po marnej „Modzie na sukces” przyszedł czas na całkiem niezłe „Z Archiwum X”, czyli jak trzeci epizod odkupił błędy drugiego.
ciekawy styl graficzny; bardzo dobra oprawa muzyczna; interfejs; solidne podwaliny kolejnych odcinków; dużo interesujących bohaterów; brak niepotrzebnych dłużyzn; serialowy klimat….
Minusy… z nieco drażniącym efektem „ale o co właściwie tu chodzi?”; włosy, włosy, włosy!; zbliżenia na przedmioty; dziwna twarz dyrektora szkoły
Kiedy wszyscy z ekscytacją oczekiwali na 19 maja, na premierę „Wiedźmina 3”, studio Dontnod na ten sam dzień przygotowało kolejny, trzeci już odcinek swojej licealnej przygodówki o władającej czasem, osiemnastoletniej Max Caulfield. Choć Max daleko do naszego rodzimego wiedźmina, to ma w zanadrzu parę niezłych bajerów, które wyróżniają ją na tle nowych tytułów.
Pamiętam jak kilka miesięcy temu przy okazji drugiego odcinka „Life is Strange” pisałam, że powoli konwencja interaktywnego filmu zaczęła się wyczerpywać i studio Dontnod musi nieco popracować nad tym, by w ich produkt grało się przyjemnie i CIEKAWIE. Może akurat ktoś przeczytał moje narzekania, bo trzecia odsłona przygód naszej zawieszonej w czasie nastolatki nabrała wyraźnych rumieńców. Rzeczywiście wygląda to tak, jakby drugi odcinek był zapychaczem stworzonym w celu nawiązania relacji z Chloe, a dopiero teraz, w połowie sezonu, zaczęła się prawdziwa petarda emocji.
To, co się dzieje w Arcadia Bay już dawno przestało przypominać amerykańską sielankę – próby samobójcze, zapowiedź nadchodzącej katastrofy czy zaginięcie jednej z uczennic. Max jako superdetektyw musi sobie z tym wszystkim poradzić, a jednocześnie ma na głowie swoją umiejętność zakrzywiania czasu, co powoli przynosi więcej szkody niż pożytku. Jej zbuntowana koleżanka, Chloe, jest właśnie u szczytu własnego nastoletniego buntu, przez co wciąga Max w najróżniejsze intrygi.
Co znajdziemy w odcinku „Chaos Theory”? Między innymi włamania, konstruowanie minibomby, bieganie po omacku, a także ogromną awanturę z ochroniarzem szkoły. A wszystko to okraszone pisanymi z prędkością światła SMSami od rodziny i przyjaciół. Brzmi nieźle, jak na jedną godzinę wrażeń, bo właśnie tyle średnio zajmie ukończenie tego odcinka.
Niemniej jednak w ciągu tej godziny nie ma miejsca na nudę (o dziwo), czy absurdalne zagadki na poziomie podstawówki. Max czasem musi pobiegać i poszukać pewnych rzeczy, nijak się to jednak ma do głupiego szukania butelek na wysypisku, a przypomnę, że takie cuda zdarzały się w epizodzie drugim.
Wykorzystanie możliwości cofania czasu jest teraz całkiem sensowne – Max używa swoich umiejętności po to, by wydostać się z kłopotów, a także zdobyć ważne informacje. W poprzednich odcinkach można było korzystać z tego w dowolny sposób, np. żeby pogadać z koleżanką o dronach w celu zyskania jej sympatii. Mam wrażenie, że twórcy podeszli do samego tematu nieco poważniej i przestali traktować „szastanie czasem” jako najlepsze rozwiązanie.
Nadal mamy mnóstwo ścieżek i wyborów, których konsekwencje – te mniejsze i większe, można już odczuć. Niepodlewany kwiatek zdechł, niepodpisana przez nas petycja nie osiągnęła minimalnej liczby podpisów, groźny pies pobiegnie za kością, tylko od nas zależy, w jakim kierunku ją rzucimy. Zmienia się także stosunek niektórych osób do samej Max. Najbardziej specyficzna jest oczywiście relacja z Chloe, która – jak to na punkową buntowniczkę przystało – ciągle pakuje się w tarapaty. Gracz może na różne sposoby kombinować, jak pomóc niebieskowłosej koleżance, co wpływa oczywiście na kształtowanie się świata.
Ciężar decyzji wiszący na graczu nie jest jednak aż tak przytłaczający, bo w większości momentów można kliknąć prawy przycisk myszki i cofnąć czas, by sprawdzić, czy drugi wybór nie byłby lepszy. Problem w tym, że każda decyzja ma charakter długodystansowy, który poznamy dopiero po dłuższej rozgrywce. Co ciekawe, taka mnogość ścieżek sprawia, że w „Life is Strange” warto byłoby zagrać więcej niż raz, by przekonać się, jak wygląda ta „druga strona lustra”. I znów, w porównaniu do „Out of time”, czyli drugiego odcinka, wybory te zdają się mieć sens. To już nie jest odrzucanie połączeń koleżanki, która cierpi na depresję.
Nawiązując do tytułu, twórcy „Life is Strange” nie tylko inspirowali się klasyczną popkulturą (znów pojawia się tu nazwisko Kerouaca i jego „Big Sur”), ale wyraźnie widać, że zaczerpnęli sporo z „Efektu Motyla” z Ashtonem Kutcherem z 2004 roku. Powtarza się bowiem motto (niewypowiedziane dosłownie), że ruch skrzydeł motyla może spowodować burzę po drugiej stronie globu. Z czasem nie wolno się bawić i nawet najdrobniejsza zmiana może mieć kolosalny wpływ na przyszłość. Widać to zwłaszcza w ostatnich minutach odcinka, który po raz kolejny bije po głowie i stanowi naprawdę bardzo dobry finał, przejmujący i emocjonujący. Tym razem rzeczywiście nie mogę się doczekać, co będzie dalej, a moją reakcją na datę premiery następnej części z pewnością nie będzie „meh”.
Nad grafiką właściwie nie ma się co rozwodzić, to po raz trzeci dokładnie to samo danie w dobrej knajpie. Przyczepić mogę się jedynie do brzydkich „baboli” w postaci, między innymi, braku grawitacji. Koleżanki Max mają długie kolczyki, które przeczą wszelkim prawom fizyki i stoją na baczność, jak gdyby przytwierdzone na stałe do ich uszu w jednej pozycji. Sama bohaterka ma nieszczęsną torbę przyklejoną do tyłka i nawet miejscami zdarza jej się na owej torbie usiąść – co samo w sobie jest dość śmieszne, zważywszy, że nosi w niej aparat.
A wystarczyło po prostu zrezygnować z tych „bajerów” graficznych, skoro kolczyki można zastąpić zwykłym, statycznym uchem, a nasza Max miałaby wreszcie okazję pomachać swoimi płaskimi czterema literami bez udziału torby. Nad muzyką rozpływam się nadal, bo stanowi przyjemne, kojące tło dla tych, którzy lubią amerykańskie, hipsterskie klimaty. Nadaje ona grze licealnej, lekkiej atmosfery, w przeciwieństwie do samej treści, dość ponurej i ciężkiej.
Chciałabym też zawrócić uwagę na coś, co mi musiało umknąć w przypadku dwóch poprzednich części tego interaktywnego serialu. Gra jest bardzo, jeśli można tak to ująć, fotogeniczna. W czasie cutscenek praca kamery sprawia, że aż prosi się, żeby strzelać im mnóstwo screenów. No, gdyby nie jeszcze te kaskowate włosy, które są moją bolączką od pierwszego odcinka. Miałam problem w dobieraniu zdjęć do galerii do tej recenzji, bo po prostu w czasie tej godziny narobiłam ich około pół tysiąca. Po raz kolejny nasuwa się tutaj sugestia, że może właśnie grywalność jest tutaj wadą, a wesołe przygody Max odniosłyby większy sukces jako serial animowany?
Serial nie potrzebowałby mechaniki, która czasami nieco w grze kuleje. W tym zakresie niewiele się zmieniło, nadal nie naprawiono problematycznego korzystania z umiejętności cofania czasu. Czasem gra się zapętla i zawiesza, kiedy Max cofnie się za daleko w przeszłość. Bardzo trudno wyczuć, który z momentów jest właśnie tym, do którego chcieliśmy dotrzeć. Nasza bohaterka nie porusza się i nie ulega zmianie czasu, a pozostałe postaci często są poza polem jej widzenia, należy więc zdać się na kropki wyróżnione w spiralce oznaczającej proces cofania czasu. Kłopot w tym, że te kropki też często nie pomagają, bo cofają za daleko.
Max musiała zhakować laptopa – oczywiście po wpisaniu 3 błędnych haseł laptop się zawiesza, trzeba więc nieco cofnąć się w czasie. Jako cwana bestia chciałam po prostu cofnąć do momentu, kiedy nadal miałam 3 szanse wpisania hasła – niet, gra po 1 opcji wywalała brzydki komunikat w animowanym laptopie, że mam spadać na drzewo. Niby mała rzecz, a denerwuje, bo co to za tandetne cofanie czasu, made in China.
Mimo wszystko cieszę się, że zostałam wysłuchana. Choćby w jakiś dziwny, pokrętny sposób. Wiem, że bardzo nierówno oceniam kolejne odcinki „Life is Strange”, ale po totalnej klapie, jaką było „Out of time”, „Chaos theory” pokazało, że może być tylko lepiej – obym nie zawiodła się na pozostałych dwóch nadchodzących częściach! Choć z pozoru jest to klasyczna przygodówka, jakich ostatnio sporo się namnożyło, to jednak mała Max-deska i jej przygody w zapętlonym czasie całkiem nieźle wciągają, a nawet potrafią dać niezłego kopa. W dodatku ten szkolno-serialowy klimat pięknej Ameryki daje się we znaki. Ach, gdyby tak można było wrócić do czasów liceum za pomocą jednego kliknięcia...
Ocena końcowa:
- przyjemny i lekki szkolny klimat,
- niezła oprawa muzyczna,
- sympatyczni bohaterowie,
- przejrzysty interfejs,
- wreszcie opowieść ruszyła z miejsca,
- ciekawa stylizacja grafiki,
- potrafi wciągnąć
- uciążliwy proces cofania czasu,
- drobne usterki graficzne,
- sporadyczne problemy techniczne
Grafika: | dobry plus |
Dźwięk: | super |
Grywalność: | dobry |
Ocena ogólna: |
Może Cię również zainteresować:
Komentarze
3Trochę nie rozumiem czepiają się o te włosy. Do całej "komiksowo-malowanej" stylistyki gry, włosy Lary Croft raczej by nie pasowały.