Blackwood Crossing wzrusza, bawi, zachwyca... A w zasadzie ma potencjał, żeby to robić, któremu podcina skrzydła zbyt prosta i zdecydowanie za krótka rozgrywka.
- oniryczny nastrój,; - tajemnicza historia, którą odkrywamy po kawałku,; - niektóre elementy rozgrywki są bardzo oryginalne,; - spory ładunek emocjonalny,; - daje do myślenia (i w kontekście zagadek, i opowieści),; - ciekawa oprawa audiowizualna.
Minusy- zdecydowanie za prosta...; ...i za krótka,; -olbrzymi potencjał pozostał w dużej mierze niewykorzystany.
Blackwood Crossing pędzi w nieznane
Jeszcze trochę i doczekamy się gatunku „gier moralnego niepokoju”. Coraz więcej na rynku tytułów z prawdziwymi ambicjami. Life is Strange tylko przemycało głębsze przesłanie, ale już polskie Get Even przygotowuje emocjonalne wyzwanie grubego kalibru. Po drodze było jeszcze na przykład Bound na PlayStation 4, które zamykało poruszającą opowieść w surrealistycznej ramie.
Teraz przyszła pora na Blackwood Crossing, które idealnie wpisuje się w ten trend swoim psychodelicznym klimatem i historią plecioną wokół mrocznej tajemnicy. Ten tytuł wsadza nas do egzystencjalnego pociągu, który zatrzymuje się na stacjach „Alicji w krainie czarów”, filmów Davida Lyncha i innych inspiracji ze świata kultury. Niestety, ta wzruszająca, a miejscami nawet przerażająca podróż napotyka swój finał, zanim jeszcze na dobre się zacznie.
Łzy i dreszcze
Finn, gdzie jesteś? Finn! Finna nie ma, a zamiast niego znajdujemy puste korytarze i przedziały... Puste? Zaraz, a co tam siedzi? „Nie patrz!” - ostrzega Finn, którego nie widać, ale słychać. Macie już gęsią skórkę na ciele? I słusznie, bo taki właśnie niepokojący nastrój od wejścia buduje Blackwood Crossing.
Wspomniany Finn to małoletni brat głównej bohaterki, który za wszelką cenę chce jej coś przekazać. Ale co? To tajemnica, którą przyjdzie nam rozgryzać w Blackwood Crossing. I chociaż jej rozwiązanie nie jest tak zaskakujące, jak można by tego oczekiwać, jego poszukiwanie potrafi wciągnąć bez reszty.
Podczas onirycznej podróży napotkamy jeszcze całe grono postaci drugoplanowych, które tak naprawdę zbiorowo odgrywają jak najbardziej pierwszoplanową rolę. Jednak ich dokładnego miejsca w odkrywanej opowieści musimy się domyślić, bo nic tu nie jest podane na tacy.
Brzmi to dosyć mętnie – a jakże! Dlatego, że nie sposób powiedzieć więcej o fabule Blackwood Crossing bez zdradzania jej kluczowych elementów, do których każdy powinien dojść na własną rękę.
Pokrótce – jest pociąg, a w nim główna bohaterka i Finn. Poza nimi spotkamy tu zjawy w maskach zwierząt. Dziwna sprawa? W takim razie dodajmy jeszcze, że czasem wagony przekształcają się w ponury las, innym razem z sufitu pędzącego pojazdu opuści się drabinka linowa, która zaprowadzi nas do domku na drzewie, ten zmienia się w altanę nad jeziorem, a ona w króliczą norę bez dna...
Od tych osobliwości może zakręcić się w głowie, ale ani przez chwilę nie mamy ochoty machnąć z rezygnacją ręką i porzucić to groteskowe otoczenie. O, nie! Chcemy zwiedzić każdy jego zakamarek, a przede wszystkim poznać pointę tej opowieści.
Naszą motywację podsyca emocjonalny huragan, który nieustannie przetacza się przez dialogi i obrazy Blackwood Crossing. Choć nie on jeden trzyma nas przy ekranie, bo sama rozgrywka też ma w tym swój udział. Głównie przez wzgląd na swoją oryginalność i nietuzinkowe (ale przeważnie zbyt proste) zagadki, jakie piętrzy na naszej drodze.
Nie na każde pytanie znajdzie się odpowiedź
Przy Blackwood Crossing trzeba ruszyć głową. Bez tego ani rusz! Czasem starczy tylko dobrze przeszukać lokację, a znowuż kiedy indziej musimy w odpowiedniej kolejności porozmawiać z zamrożonymi w bezruchu bohaterami.
Nasz cel to zamiana powyrywanych z kontekstu kwestii w sensowną rozmowę. Dopiero, kiedy dopasujemy odpowiedzi do poprzedzających je pytań, otworzy się przed nami droga do dalszej części chaotycznie (to jak najbardziej zamierzony chwyt!) opowiadanej historii.
To jednak nie wszystko. Niekiedy spotykamy na swojej drodze zagadki, które wymagają od nas użycia nadprzyrodzonych mocy głównej bohaterki. Zalicza się do nich ożywianie martwych przedmiotów, kontrolowanie ognia, a nawet mocowanie się z czarną masą, której symboliczne znaczenie jest wysoce podatne na indywidualne interpretacje.
Rozgrywka w Blackwood Crossing jest naszpikowana takimi oryginalnymi smaczkami. Ale cóż z tego, kiedy każdy z nich jest wykorzystany do rozwiązania co najwyżej trzech zagadek? Owszem, doskonale wpisują się one w nastrój opowieści i bywa, że niosą ze sobą większy ładunek emocjonalny, niż niejedna z tych wszystkich gadanin, jakie przez lata spisali scenarzyści gier.
Nie zmienia to faktu, że zmarnowano olbrzymi potencjał. Ol-brzy-mi! Co takiego się przydarzyło twórcom Blackwood Crossing, że ich dziecko ledwo odrosło od ziemi? To jeszcze jedna tajemnica tej gry, ale na nią nie uzyskamy odpowiedzi, choćbyśmy bez końca błądzili po dziwacznym pociągu Finna.
That's all, folks!
Pamiętam, jak po zakończeniu Bioshock: Infinite żałowałem, że to przygoda raptem na parę godzin. Z drugiej jednak strony wiedziałem, że pokręcona fabuła tej gry powróci do mnie nie raz. Będzie wygrzebywać się z otchłani pamięci i zrekompensuje krótki czas spędzony w latającym mieście Columbia.
W przypadku Blackwood Crossing jest inaczej. Niestety, na niekorzyść tej ostatniej. Wprawdzie ten tytuł posiada jakieś przesłanie i psychologiczną głębię, daje do myślenia, a także zostawia w gardle trudne do przełknięcia emocje. Problem w tym, że tego wszystkiego jest trochę za mało. Zwłaszcza w zestawieniu z czasem trwania rozgrywki.
Blackwood Crossing przeszedłem za jednym posiedzeniem. Nie, nie chwalę się, bo i nie ma czym. Cała ta podróż emocjonalnym pociągiem (a może rollercoasterem?) zajęła mi zaledwie dwie godziny. Nie spieszyłem się, nie ścinałem zakrętów... Ba! Miejscami nawet delektowałem się rozgrywką.
A mimo to nie trwała ona dłużej niż dwa odcinki „Gry o Tron”. Jak można było do tego dopuścić? Zbudować wspaniały świat, a potem od niechcenia wyrzucić go do kosza. Ot, parę zagadek, kilka lokacji i... tyle! Uczucie niedosytu jest tak ogromne, że równie dobrze na końcu tej opowieści mógłby wyskoczyć warnerowski prosiaczek i wyjąkać: That's all, folks!
Słomiane ambicje
Koncepcja na medal. Wykonanie naganne. Skoro całe Blackwood Crossing trwa dwie godziny, to i jego podsumowanie można zamknąć w dwóch zdaniach. Z litości dodam jeszcze parę słów, bo zasługuje na nie wciągająca atmosfera i naprawdę ciekawe zagadki (choć, jak wspomniałem, dosyć proste).
Co gorsza, po jednokrotnym przejściu tego tytułu nie ma w zasadzie po co do niego wracać. Zostajemy z kilkoma wzruszającymi obrazami, pobudzającą wyobraźnię mechaniką rozgrywki, pomysłową grafiką i niezrozumieniem dla słomianego zapału twórców.
Jak widać, nie zawsze rozbuchane ambicje przekładają się na świetny efekt końcowy. Ten jest co najwyżej przyzwoity. Biedny Finn! Potraktowano go po macoszemu. Choć nie jest to najgorsza rzecz, jaka spotkała go w życiu... Ale o tym cicho, sza! Niech ta tajemnica pozostanie głównym powodem, dla którego można sięgnąć po Blackwood Crossing.
Ocena końcowa:
- oniryczny nastrój
- tajemnicza historia, którą odkrywamy po kawałku
- niektóre elementy rozgrywki są bardzo oryginalne
- spory ładunek emocjonalny
- daje do myślenia (w kontekście zagadek, i opowieści)
- ciekawa oprawa audiowizualna
- zdecydowanie za prosta...
- ...i za krótka
- olbrzymi potencjał pozostał w dużej mierze niewykorzystany
- Grafika:
dobry - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dostateczny plus
Komentarze
3