O muzeum, czołgach i współpracy z Wargaming opowiada David Willey, kustosz Bovington Tank Museum
Benchmark.pl: Na wstępie, czy możesz opowiedzieć naszym czytelnikom o tym miejscu i o swojej roli w stworzeniu tej wystawy?
David Willey: Sam proces tworzenia jest według mnie interesujący, zwłaszcza w niektórych aspektach. To, co tu mamy to kolekcja czołgów, która początkowo została zebrana na potrzeby ćwiczeń wojsk. Mimo to, zależało nam raczej na upublicznieniu zbiorów, więc od lat 60-tych zeszłego wieku, zbiory są już przede wszystkim atrakcją turystyczną.
Początkowo pojazdy zostały tu zebrane, ponieważ właśnie tu od I Wojny Światowej armia szkoliła się w użyciu czołgów. Pod koniec wojny, czołgi wróciły tu do pocięcia. Niektóre zostały ocalone jako pomoce naukowe dla żołnierzy, a po pewnym czasie, trafiały tu także wrogie pojazdy, po tym jak zostały schwytane i przeanalizowane.
Pozostała cześć kolekcji pochodzi także z międzynarodowych wymian. Dzięki temu wszystkiemu, możemy pochwalić się wspaniałym zbiorem. Teraz staramy się przedstawić go w taki sposób, aby zainteresować tym szerszego odbiorcę. W dawnych czasach czołgi po prostu stałyby w rzędzie, a oglądaliby je tylko prawdziwi pasjonaci tematyki. Obecnie ludzie chcą na własnej skórze doświadczać tego, co widzą, widzieć poszczególne części, opancerzenie, zrozumieć ich działanie, poznawać historie ludzi, kryjącą się za eksponatami. To właśnie tego typu doświadczenia staramy się przekazać, łącząc omawianie technologii z opowieściami o ludziach, którzy znajdowali się w czołgach.
Tak prezentuje się główny budynek muzeum czołgów w Bovington
Czołg Jagdtiger SdKfz 186
Benchmark.pl: To miejsce rzeczywiście daje niepowtarzalną możliwość poczucia i niemal dotknięcia historii. Muzeum wykorzystuje rozmaite, zaawansowane media, żeby to wszystko działało w ten sposób. Skąd wziął się pomysł na tak niezwykły przekaz, jak w przypadku przeżyć z okopów I wojny światowej?
David Willey: Dla nas były to dwa powody. Pierwszy jest prosty – jeśli nie stworzymy interesującej oferty dla turystów, którzy będą chcieli nas oglądać, stracę pracę. W myśl tego, że jesteśmy atrakcją, musimy to robić, a dzisiejsi zwiedzający mają znacznie wyższe oczekiwania odnośnie muzeów, przez co nie możemy tylko powiedzieć im: „Spójrzcie na te stojące w rzędzie czołgi”.
Dzięki temu, co mamy, ludzie do nas przychodzą, chcą być zaangażowani w wystawę i mieć możliwość interakcji z tym, co pokazujemy. Nowe rozwiązania są konieczne, żeby przetrwać jako muzeum. Uważam, że edukowanie jest innym kluczowym powodem dla dobrego wykorzystania nowych technologii i coraz bardziej zaawansowanych sposobów przedstawiania eksponatów.
Jeśli przyjdziesz do muzeum, przejdziesz się po nim i wyjdziesz, niczego się nie ucząc, będzie to znaczyło, że nie wykonaliśmy swojego zadania. Staramy się więc wykorzystać sposoby, aby wzbudzić uczucia względem żołnierzy, którzy przebywali w czołgach. Dlatego tu można poczuć jak ciężka była ich broń lub ekwipunek przed wyjściem w bitwę lub poczuć charakterystyczną woń oleju i smaru, która unosi się w salach.
Ludziom podoba się to, że mogą wszystkiego dotknąć. Uważam, że wszyscy jesteśmy jak taki niewierny Tomasz, który musi dotknąć ran, zanim uwierzy we wszystko, co się wydarzyło. Uważam więc, że wszystko co tu mamy jest dla nas ważne i potrzebne, ponieważ gdybyśmy byli po prostu wielką szopą pełną czołgów, nie byłoby wystarczającej ilości zainteresowanych, żeby to miejsce mogło przetrwać. Entuzjaści tematyki na pewno by się zjawiali, ale nie byłaby to grupa, która umożliwiłaby utrzymanie muzeum.
Przekrój przez czołg Challenger 2
Test pancerza
Benchmark.pl: Jak udało się zebrać tak ogromną liczbę czołgów? Wiemy, że następowały wymiany z innymi armiami, ale czy część pochodzi także ze zbiorów prywatnych kolekcjonerów?
David Willey: Tych ostatnich jest bardzo mało. Owszem, wymienialiśmy się kilkukrotnie z prywatnymi osobami, jednak niemal wszystkie maszyny otrzymaliśmy od wojska. Armia Brytyjska zawsze przekazuje nam czołg, gdy ten zakończy swoją służbę, a także przechwycone pojazdy przeciwników, gdy te zostaną już przeanalizowane.
Również firmy, które zajmują się wytwarzaniem czołgów, gdy tworzą prototyp którego nie będą w najbliższym czasie używać, często nie wiedzą co z nim zrobić i decydują się na przekazanie go do muzeum. Przede wszystkim jednak otrzymujemy czołgi od wojska. Armia Wielkiej Brytanii brała udział w wielu wojnach w XX wieku, w których używano czołgów, więc ich wkład był znaczący.
Spośród schwytanych pojazdów mamy między innymi irackie czołgi z wojny w zatoce. Staramy się oczywiście uzupełniać luki. Obecnie zależy nam na dodaniu do kolekcji izraelskiej Merkawy, amerykańskiego Abramsa i JS2. Oczywiście, nigdy nie będziemy mieć wszystkich czołgów, jak żadne muzeum – ich poszczególnych odmian jest po prostu zbyt wiele. Chcemy jednak posiadać kluczowe maszyny, działające międzynarodowo. Mamy już satysfakcjonujący przekrój, od pierwszych do najnowszych brytyjskich czołgów, a także kolekcję z różnych krajów. Aspekt dalszego zbierania maszyn jest dla nas bardzo istotny.
Część eksponatów, z różnych przyczyn, nie nadaje się do wystawienia. Wszystkie te maszyny znajdują się w Vehicle Conservation Center
Benchmark.pl: Jak wiele z tych czołgów jest wciąż na chodzie?
David Willey: Mniej więcej jedna trzecia, z całkowitej liczby 350. Mamy wśród nich takie, które są w użyciu regularnie. Podczas wakacji szkolnych, każdego dnia, punktualnie o trzynastej można zobaczyć udawaną bitwę z udziałem około sześciu pojazdów. Dzięki temu zwiedzający mają możliwość zobaczenia w akcji różnych typów maszyn opancerzonych, w tym pojazdów zwiadu, transporterów i wozów bojowych.
Czołgi, które zużywamy podczas takich pokazów, posiadamy w kilku egzemplarzach. Mamy także pojazdy, które są uruchamiane, ale tylko podczas niewielu okazji. Przykładem jest słynny Tygrys 131 – jeździmy nim co najwyżej trzy razy do roku, ponieważ nie chcemy go zniszczyć. W sumie w mniejszym lub większym stopniu na chodzie jest około setki pojazdów. Większość z nich uruchamiamy podczas specjalnych festynów. Na tegorocznej imprezie czołgowej, która odbędzie się latem, po specjalnym terenie będzie jeździło około 60-65 pojazdów.
Vehicle Conservation Center wypełnione jest niemal po brzegi
Trzy Shermany z filmu Furia
Benchmark.pl: No właśnie – Tygrys. Porozmawiajmy o nim. To jeden z ostatnich istniejących egzemplarzy, prawda? I jest ciągle sprawny. Jak to się stało, że został użyty w filmie Furia?
David Willey: To było tak, że producenci filmu przyszli do nas szukając Shermana, którego chcieli użyć jako tytułowego czołgu. Wspólnie obejrzeliśmy naszego Shermana, którego regularnie uruchamiamy i wprowadziliśmy ich w zasady jego działania. Gdy zgodziliśmy się na jego użycie, zapytali „A co powiecie na Tygrysa?”. Rozpoczęło to długą debatę, jak można sobie wyobrazić, byliśmy bardzo ostrożni odnośnie tego delikatnego już eksponatu.
Zastanawialiśmy się odnośnie naszej kontroli nad czołgiem, po tym jak trafi na plan filmowy. Jego odnowienie zostało wykonane z użyciem publicznych funduszy, więc tym bardziej nie byłoby dobrą rzeczą, gdyby został uszkodzony podczas kręcenia. W końcu zdecydowaliśmy, że zaangażujemy się w pełni w film, ponieważ, podobnie jak w przypadku gry World of Tanks, jeśli historia czołgu dotrze do ludzi, być może będą oni chcieli prześledzić jego dzieje i dotrą do naszego muzeum.
Sherman, filmowa Furia, był więc na planie około pół roku. Tygrys pojechał zaś na dwa tygodnie, razem ze mną. Producenci mówili potem, że z dokumentami odnośnie wypożyczenia Tygrysa było więcej pracy, niż z angażowaniem Brada Pitta i całej reszty aktorów razem wziętych. Byliśmy bardzo stanowczy odnośnie tego jak wiele razy silnik może być uruchomiony, jak często można zmieniać biegi, jaki dystans może być przebyty przez maszynę lub też po jakim podłożu może się poruszać.
Oczko w głowie muzeum w Bovington -Tygrys 131. Jeden z ostatnich egzemplarzy na świecie
Benchmark.pl: Kto nim kierował?
David Willey: Nasza ekipa. Nalegaliśmy na to. Decydowaliśmy kto może, a kto nie może wchodzić do środka. Na potrzeby jego prowadzenia została położona betonowa droga na błotnistym polu, która dopiero potem została przykryta kolejną warstwą błota tak, aby czołg nie ugrzązł. Producentom zależało na tym, żeby jeździł na polu bitwy, po tym jak wyłożyli fundusze na jego wypożyczenie.
Po tym wszystkim wiem już, że podjęliśmy odpowiednią decyzję. Oczywiście, czołg zarobił pewną skromną sumę pieniędzy, ale znacznie ważniejsze było upublicznienie jego wizerunku. A gdy film miał swoją premierę, przyjechał do nas Brad Pitt. Tu była konferencja prasowa, a wszystko to było dzień po tym, jak aktor wziął ślub z Angeliną Jolie.
Później w gazetach można było przeczytać nagłówki w stylu: „Co należy zrobić po poślubienie najpiękniejszej kobiety na świecie? Zabrać ją do muzeum czołgów”. Dla nas niewątpliwą zaletą był więc rozgłos i więcej osób zainteresowanych tym konkretnych czołgiem. Dzięki temu teraz jest to prawdopodobnie najsłynniejszy czołg świata. Wystarczy wejść na YouTube i zobaczyć jak wiele razy był filmowany, jak często my sami o nim mówiliśmy.
Ten "eksponat" też jest na chodzie. Ma nawet swój dzień, w którym wyjeżdża na plac - Tiger Day
Benchmark.pl: Wracając do Tygrysa – to było chyba pierwsze użycie tego czołgu w filmie.
David Willey: Tuż po wojnie nakręcono kilka filmów, w których można było zobaczyć prawdziwe niemieckie czołgi. Co prawda nie ruszały się wcale lub wykonywały jeden albo dwa ruchy. W dzisiejszych czasach wiele elementów można zastąpić komputerowymi efektami, które w mojej opinii wciąż nie są w stu procentach realistyczne. Niedawno powiedziano mi jednak, że tego typu efekty specjalne są niemal tak drogie w przygotowaniu, jak wynajęcie lub rekonstrukcja czołgu, a prawdziwe maszyny wyglądają przecież imponująco w filmach.
Benchmark.pl: Ta Furia, która znajduje się w muzeum, to dokładnie ten egzemplarz, który jest w filmie Davida Ayera?
David Willey: Tak, to dokładnie ten czołg, główny bohater.
Benchmark.pl: Moje pytanie wynika stąd, że pojawiały się informacje, że był to jednak czołg jednego z prywatnych kolekcjonerów.
David Willey: Nie, to był nasz czołg, ale filmowcy poza prawdziwym czołgiem zrobili też dwa sztuczne nadwozia z włókna szklanego, które umieszczali na różnych, nowoczesnych podwoziach i pojazdach tak, aby móc zrobić część zbliżeń podczas jazdy. Co do prywatnych osób – niektórzy malują obecnie swoje Shermany tak, aby wyglądały jak ten z filmu.
Największa impreza plenerowa muzeum - Tanfest, co roku przyciąga sporą rzeszę widzów
Benchmark.pl: Jesteśmy tu z powodu Wargamingu i Waszej współpracy. Od czego się rozpoczęła?
David Willey: O tej współpracy myślę jak o małżeństwie, które po prostu musiało się wydarzyć. Warto pamiętać, że na początku działalności, Wargaming szukał wielu informacji. Potrzebowali wymiarów czołgów, ich dokładnych zdjęć i ogólnych danych. Na początku przyszli do nas z prośbą o dokonanie pomiarów na potrzeby gry. Później to wszystko nabrało rozpędu, a w miarę jak ich projekt się rozwijał, potrzebowali większej ilości ciekawostek do dostarczenia społeczności graczy, na forach czy blogach.
W World of Tanks zawsze jest druga warstwa, poza samą grą. Osobiście nie jestem graczem, ale ta produkcja wydała mi się niesamowita. W końcu współpracowaliśmy z Wargamingiem na wielu różnych poziomach. Rozmawiał z nami założyciel studia, Wiktor Kisłyj. Spodobało mu się to, co robimy, a my udzielaliśmy szczerych informacji na temat tego, co możemy dać od siebie.
Wypracowaliśmy sposób, aby były to obopólne korzyści. Gdybyśmy tylko wzięli od nich pieniądze za usługę i pożegnali się, nasze relacje szybko by się zakończyły. W obecnej formie korzystamy z tego, że Wargaming ma dostęp do funduszy, których sami nie bylibyśmy w stanie zebrać. Dzięki nim możemy teraz mieć salę edukacyjną (Wargaming Education Center). Po dotychczasowej współpracy chylę czoła przed tą firmą, mimo że sam nie jestem graczem.
Najważniejsza zasada muzeum w Bovington - dotnij by uwierzyć
Benchmark.pl: Z pomocą muzeum stworzono interesującą serię filmów dokumentalnych Virtually Inside the Tank. Jak zostały dobierane czołgi do poszczególnych odcinków i czy można liczyć na kontynuację?
David Willey: Rzeczywiście, całkiem dobrze radzimy sobie z filmami. Urządzamy więc także coś, co nazywamy czołgowymi pogawędkami. Umieszczamy je na stronach internetowych, z czego korzystają też niektórzy blogerzy. Staramy się w ten sposób przekazać informacje o naszych zbiorach i kryjące się za nimi historie do tak wielu ludzi jak to możliwe – w dzisiejszych czasach oznacza to przekazywanie treści online.
World of Tanks ma własną serię filmową, który tworzy z Richardem Cutlandem (znanym społeczności jako „The_Challenger”), a my tworzymy własne nagrania. Mamy przy tym sporo trudności – nawet, gdybyśmy chcieli sfilmować każdy czołg, niektóre to tylko pordzewiały powłoki, więc do nich nie wejdziemy. W innych natomiast występują problemy z promieniowaniem.
Stare, luminescencyjne wskaźniki są zniszczone, przez co w środku występuje promieniowanie i nie można wchodzić do maszyn. Wybierając więc poszczególne czołgi bierzemy pod uwagę czy są kompletne i czy można dostać się do wnętrza. Należy też pamiętać, że w większości czołgów nie usiądziemy ot tak sobie tylko w pozycji bardzo wymuszonej, z mocno skrępowanymi ruchami. W takiej sytuacji filmowanie byłoby bezcelowe, nic, poza moją twarzą, nie byłoby widać. Z tego typu powodów liczba czołgów, które nadają się do nagrywania jest ograniczona. Mimo tego, że chcielibyśmy nakręcić więcej maszyn, czasem zwyczajnie nie jest to możliwe.
Benchmark.pl: Czy planujecie dalsze projekty?
David Willey: Jak najbardziej, parę tygodni temu był tu kamerzysta nagrywający materiał do kolejnej produkcji World of Tanks, wykorzystującej wnętrze czołgów. Pracujemy także nad filmami w 360 stopniach.
Benchmark.pl: No tak, to ważne. Jakby nie patrzeć rozpoczyna się właśnie era gogli VR.
David Willey: Otóż to. Dla nas jest to coś dobrego, ponieważ gdy skończymy już z tradycyjnym nagrywaniem, będziemy mogli zająć się czymś nowym. Czymś, co da zwiedzającym nową perspektywę. Na co dzień nie mogą wchodzić do czołgów, jednak chcą zobaczyć co jest w środku. Mam więc nadzieję, że w przyszłości koło każdego pojazdu będą gogle, które można będzie założyć i zobaczyć wnętrze.
Benchmark.pl: Następne pytanie dotyczy setnej rocznicy Bitwy nad Sommą. Wiem, że wspólnie z Wargamingiem planujecie uczcić ją z wykorzystaniem czołgów Mark I lub Mark IV?
David Willey: Mamy przeznaczoną do tego celu replikę. To model Mark IV, ale wygląda bardzo podobnie do Mark I.
Benchmark.pl: Czy znajduje się obecnie w muzeum?
David Willey: Nie ma go w tym momencie w muzeum, sprowadzamy go na konkretne okazje. To czołg, który został wykonany na potrzeby filmu Stevena Spielberga Czas Wojny.
Czołg Mark II przekazany muzeum w 1998 roku jest jednym z kluczowych elementów ekspozycji poświęconej I Wojnie Światowej
Benchmark.pl: Czy w związku z rocznicą macie jeszcze jakieś inne projekty?
David Willey: Planujemy otwarcie nowej, dużej wystawy, w przeciągu najbliższego miesiąca. W sekcji I Wojny Światowej będziemy opowiadać historię 8 żołnierzy, którzy odbywali służbę w czołgu tego konfliktu, o ich odczuciach, tym co zrobili, przez co przeszli, co się stało z nimi i ich rodzinami. Poza tym pokazem, który rozpocznie się w przeciągu miesiąca, planujemy kilka wydarzeń w trakcie wakacji.
We wrześniu będzie także całodniowy pokaz, na który zaprosiliśmy inne armie, a które przyjadą ze swoimi czołgami. Pierwszego lipca zabierzemy też naszą replikę nad Sommę, ponieważ wtedy rozpoczęła się bitwa. W Wielkiej Brytanii skupiamy się tylko na jej pierwszym dniu, wtedy ponieśliśmy wiele strat. Pokazując wtedy czołg, chcemy pokazać ludziom - nie zapominajcie, że armia brytyjska się zmienia. Natomiast we wrześniu, odbędzie się walka czołgowa. To tylko kilka z planowanych wydarzeń. Nie chcę teraz wchodzić w szczegóły, ale we wrześniu w Londynie odbędzie się kolejny pokaz. Niektóre z nich, jak wspomnienie I Wojny Światowej są oficjalnymi państwowymi obchodami.
Rzeczywista wielkość czołgu Mark I