Saloon otwarty, spluwy wyczyszczone, gang gotów do akcji! Długo wyczekiwany hit Rockstara rodem z Dzikiego Zachodu, doczekał się wreszcie swojej premiery. Czy sprostał pokładanym w nim nadziejom? Na to pytanie odpowiada nasza recenzja Red Dead Redemption 2.
- rewelacyjny otwarty świat,; - fenomenalny westernowy klimat,; - wciągająca fabuła,; - barwne i wyraziste postacie,; - mnóstwo zadań i aktywności pobocznych,; - malownicza grafika i świetna oprawa dźwiękowa,; - satysfakcjonujące i dynamiczne strzelaniny,; - wysoki poziom realizmu...
Minusy...który z rzadka zaskakuje oderwanymi od rzeczywistości rozwiązaniami,; - wolne tempo rozgrywki nie każdemu przypadnie do gustu,; - sporadyczne błędy uprzykrzające rozgrywkę,; - niekiedy sterowanie bywa dość dziwaczne.
Red Dead Redemption 2, czyli kowboju, do dzieła!
Mówi się, że Red Dead Redemption 2 to takie Grand Thetf Auto V, tyle, że osadzone w realiach Dzikiego Zachodu. Porównanie z gangsterskim cyklem Rockstar Games było trafione w punkt w przypadku poprzedniej części westernowej serii. No, ale czasy się zmieniły! Między innymi za sprawą naszego rodzimego Wiedźmina 3, z którego garściami czerpie chociażby Assassin’s Creed: Odyssey.
Jednak Red Dead Redemption 2, które wreszcie doczekało się swojej premiery (na razie wersji konsolowej), to żadna kalka. Czego najlepiej dowodzi fakt, że byle kopii nie udałoby się szturmem wziąć list przebojów, z miejsca okopując się pośród najlepszych gier na PlayStation 4 i najlepszych gier na Xbox One.
Red Dead Redemption 2 wyraźnie inspiruje się przygodami Geralta i opowieścią z Los Santos, tym niemniej wypracuje w tym wszystkim własną drogę. Drogę fascynującą, urzekającą widokami i pełną bocznych ścieżek, na których można zagubić się na dobre.
To miasto jest dostatecznie duże dla nas obu
Zacznę od świata, w jakim osadzono akcję Red Dead Redemption 2. Każdy, kto widział choć jeden western, może sobie wyobrazić to miejsce. Wysuszone trawy, pomarańczowe góry, żar leje się z nieba… Otóż nic bardziej mylnego! Najnowsza superprodukcja ze stajni Rockstara stroni od takich przerysowanych rozwiązań. Zamiast tego, oferuje cały wachlarz scenografii, które są równie piękne i atrakcyjne, co różnorodne.
Starczy wspomnieć, że powitał mnie widok zamieci śnieżnej szalejącej po górskich stokach. I to właśnie w takich warunkach przyszło mi spędzić spory kawał sekwencji otwierającej Red Dead Redemption 2. Jest to ewidentne przełamywanie schematu, nawet jeśli mocno inspirowane filmem „Nienawistna ósemka” Tarantino.
Innym znowuż razem, trafiłem między lasy północnej części Stanów Zjednoczonych, a nawet na bagna Louisiany (która w Red Dead Redemption 2, tak jak inne krainy, została opatrzona fikcyjną nazwą). Za każdym razem widoki zapierały dech w piersiach.
Nie sposób nawet powiedzieć, że Rockstar prezentuje nam nieznaną stronę Dzikiego Zachodu, bo oprócz krainy Wielkich Równin, znajdziemy tutaj również tereny położone daleko na wschód. Krótko mówiąc, to raczej wirtualna wersja Ameryki północnej – z całym jej bogactwem.
Nie myślcie jednak, że ten koncepcyjny zabieg w jakikolwiek sposób rujnuje westernowy klimat. Co to, to nie! Raczej dodaje mu atrakcyjności. A skoro już o klimacie mowa, jest on – jednym słowem – rewelacyjny. Przemierzając Red Dead Redemption 2 nie tylko podziwia się widoki, ale niemal czuje smród końskiej derki czy zapach mijanych pól i bagien. Tak, tak – iluzja jest aż tak dobra!
Co więcej, to świat, który naprawdę żyje. Stare kowbojskie porzekadło mówi: „To miasto jest za małe dla nas obu!”. A tutaj każdy obszar jest tak ogromny, że wszyscy się na nim pomieszczą. I faktycznie to robią. Tłoczno tu od bandziorów, prostytutek, objazdowych sprzedawców, traperów, a nawet turystów.
Co rusz ktoś woła do Arthura Morgana (głównego bohatera Red Dead Redemption 2) – a to, żeby zlecić mu jakieś zadanie, a to znowuż, żeby się z nim po prostu przywitać, albo… żeby go obrobić z forsy.
W pierwszym – w miarę – cywilizowanym mieście, do jakiego dotarłem, udało mi się zakolegować z żebrakiem-weteranem, którego los wyrzucił na margines społeczeństwa po wojnie secesyjnej. Ilekroć wracałem do tej mieściny, witał mnie z otwartymi ramionami.
Znowuż Innym razem, kiedy przejeżdżałem przez most, z którego nie raz już wcześniej korzystałem, okrążyła mnie grupa drani spod ciemnej gwiazdy i grzecznie poprosiła o portfel. Początkowo próbowałem załagodzić sytuację (bo proste, choć ciekawe, opcje dialogowe Red Dead Redemption 2 pozwalają na takie pogaduchy), ale moje wysiłki spełzły na niczym. Jak się domyślacie, to był ostatni napad tych panów.
No, dobrze, powiecie, ale jak to jest, że otwarty świat Red Dead Redemption 2 rozciąga się, lekko licząc, na cztery strefy klimatyczne, a Arthur Morgan bez problemu dostosowuje się do warunków atmosferycznych?
Otóż, tutaj ciepłe ubranie nie odgrywa jedynie roli ozdobnika, ale chroni przed chłodem. Dla kontrastu kożuch w upalny dzień znacząco obniży sprawność głównego bohatera. To świat, w który trzeba wejść, on to wymusza. Prowiant, ciuchy i inne zapasy to podstawy, kiedy się go eksploruje.
W porządku, jednak zwiedzanie to nie wszystko. Nawet tytuł z najbardziej wciągającym światem musi mieć jakąś fabułę, która stanie się dla niego kręgosłupem. I w tym aspekcie Red Dead Redemption 2 staje na wysokości zadania. Choć niejednego gracza może też rozczarować.
Arthur Morgan - żywy lub martwy
Rok 1899. Prawdziwych rewolwerowców już nie ma… No, prawie. Paru się jednak na szczęście ostało. Tym niemniej, cywilizacja coraz ekspansywniej wdziera się w głąb kontynentu amerykańskiego. Gang niejakiego Dutcha (znany z Red Dead Redemption numer jeden) po nieudanym skoku, zmuszony jest uciekać na wschód kraju, a konkretniej – zaszyć się w zasypanych śniegiem górach.
Tak zaczyna się ta opowieść, której akcja toczy się przed wydarzeniami ukazanymi w pierwszej części Rockstarowego westernu. Arthur Morgan, członek wspomnianej grupy bandziorów, to postać, w którą przychodzi nam się wcielić. I chociaż wyboru nie ma – to nie RPG, – trudno żałować, że padło właśnie na niego.
Główny bohater Red Dead Redmption 2 jest wyjątkowo sympatycznym drabem. Kiedy trzeba. Bo kiedy nie trzeba, potrafi przeobrazić się w zimnokrwistego mordercę. I w wielu momentach zależało to tylko od podejmowanych przeze mnie decyzji.
To co, dzisiaj będziemy doktorem Jekyllem czy Mr Hydem? Skutkuje to nie tylko stratą honoru (przeliczonego na jedną ze statystyk bohatera), ale też tym, w jaki sposób poboczne postacie będą się do nas odnosiły. Jedni byli mi bezgranicznie wdzięczni, inni przeklinali mnie, na czym świat stoi.
No dobrze, ale odłożę na razie na bok kwestię moralności Morgana. Wracam do fabuły. Jaka ona jest? Prosto z mostu – wciąga, nie wciąga, chce się ją śledzić, czy nie? No, dobra, jak prosto z mostu, to prosto z mostu… Wciąga! Perypetie gangu Dutcha są naprawdę interesujące, postaci barwne, a wiele z misji zaskakuje i jest naszpikowanych mikro-zwrotami akcji. (Choć nie brakuje też zadań głupawych w stylu: „Kojot porwał moja torbę!”.)
Trzeba jednak podkreślić coś, co dla jednych będzie sporą wadą, a dla innych niekoniecznie. Red Dead Redemption 2 to gra dla cierpliwych. Znaczy to tyle, że tempo opowieści jest baaardzo powolne. I dotyczy to nie tylko głównego wątku fabularnego, ale całej rozgrywki. W tym punkcie western Rockstara wyraźnie różni się od pędzącego na złamanie karku GTA V.
Pogaduchy podczas niespiesznej jazdy konnej są tu bardzo częste
Czyli co, nudy? To moim zdaniem nadmierne uproszczenie, choć wielu z pewnością tak by skwitowało ślimaczy rytm Red Dead Redemption 2. Ja patrzę na to inaczej. Pamiętacie scenę otwierającą film „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, w której główni bohaterowie przez pięć minut łapią muchy, czekając na przyjazd pociągu? No właśnie, w każdym westernie między strzelaninami są sekwencje, w których akcja przystaje.
Taką właśnie funkcję w moim mniemaniu pełnią dłużyzny Red Dead Redemption 2. Nawet trudno mi nazwać te momenty „dłużyznami”, jako że nie wynikają z niechlujstwa twórców, a raczej są świadomym zabiegiem, na którym buduje się unikalny nastrój rozgrywki. No, ale w tej kwestii zdania będą na pewno podzielone.
Kula w łeb i inne rozkosze
Koniec końców, jak na grę Rockstara przystało, w którymś momencie sięga się wreszcie do kabury (zresztą, często gracz sam decyduje kiedy). I tutaj pojawia się kolejny element, do którego trzeba przywyknąć. Wersja konsolowa Red Dead Redemption 2 zapewnia poprawkę na celowanie gracza (tak jak większość strzelanin, które obsługuje się padem), ale to wspomaganie nie działa idealnie.
Raz jest bardzo silne, z kolei w innych momentach może się wydawać, że nie ma go wcale. Na szczęście nie psuje to frajdy z zasypywania przeciwników gradem kul. Ten drobny mankament jest niczym w obliczu rewelacyjnych animacji (momentami pojawiających się w rytmie zwolnionych zdjęć), kiedy przeciwnik potyka się trafiony w nogę lub pada na ziemię z karmazynową miazgą zamiast głowy.
Oprócz tego wszystkiego, jest jeszcze system Dead Eye, który w Red Dead Redemption 2 wiąże się ze zwolnieniem animacji i możliwością wybrania punktów na ciałach przeciwników, które Arthur Morgan nafaszeruje ołowiem. I ta umiejętność działa naprawdę nieźle.
A jak w Red Dead Redemption 2 rozwiązano kwestię pojedynków (nie może ich przecież w westernie zabraknąć!)? Zdecydowano się na stosunkowo proste rozwiązanie (a na pewno prostsze, niż, na przykład, to znane z serii Call of Juarez).
Cała sztuka polega na powolnym dociskaniu przycisku spustu. W zależności od tego, jak wolno to zrobimy, tyle będziemy mieć czasu na wycelowanie (znowu w grę wchodzą mniej lub bardziej zwolnione zdjęcia). Jednak zwlekać zbyt długo nie można, bo przeciwnik zrobi z Arthura Morgana sito, zanim tamten zdąży w ogóle wyciągnąć kolta z kabury. Proste? Nie inaczej! A satysfakcja jest.
Pikanterii strzelaninom dodaje też fakt, że Arthur Morgan po każdym oddanym strzale musi (na przykład w klasycznych rewolwerach) odciągnąć kurek. Analogiczny zabieg przypominam sobie jedynie z Battlefielda 1, gdzie karabiny snajperskie działały na podobnej zasadzie.
No właśnie, i tym sposobem dotarłem do tego punktu, w którym już nie sposób przejść obojętnie obok realizmu, jakim może się poszczycić Red Dead Redemption 2. Realizmu sporego, choć miejscami dalekiego od ideału.