Recenzja Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name. Nowa tożsamość, stare problemy
Serię Yakuza omijałam swego czasu szerokim łukiem, bo "nie lubię dziwnych bijatyk". Później zagrałam w Lost Judgment i zostałam tu na dłużej. Gry z cyklu istotnie są dziwnymi bijatykami, ale poza tym oferują o wiele więcej. Tak jest w przypadku Like a Dragon Gaiden.
Like a Dragon Gaiden jest kolejnym spin-offem serii. Fabułę gry umiejscowiono po wydarzeniach z Yakuzy 6. Właściwie to miał to być jedynie dodatek, ale twórcy z Ryu Ga Gotoku Studio tak się rozmachnęli, że powstała odrębna produkcja. Jeśli chcecie wiedzieć, co dalej działo się z Kazumą Kiryu, to japońscy teraz macie ku temu doskonałą okazję.
Like a Dragon Gaiden, czyli "nowa praca, nowy ja"
Spotykamy Kiryu w momencie, gdy dla ochrony rodziny porzuca dawną tożsamość i postanawia zostać agentem. Oczywiście wszystko szybko się komplikuje - nie wszyscy są chętni uwierzyć, że smok Dojimy przeszedł do historii. Ktoś usilnie chce sprawić, by bohater przypomniał sobie, kim jest. Po obiciu twarzyczek kilku(dziesięciu) szemranych typów zdajemy sobie sprawę, że tkwimy w samym środku intrygi z dwoma klanami w tle.
Tak jak ma to miejsce w podstawowych odsłonach serii, Like a Dragon Gaiden oferuje złożoną opowieść, której nie powstydziłaby się niejedna produkcja AAA czy nawet film gangsterski. Jednocześnie niektóre wątki i zadania gra zdaje się przeciągać w nieskończoność. Trochę widać, że to miało być DLC, ale w ostatniej chwili postanowiono ten projekt trochę podpompować i ubogacić o parę elementów, by finalną wersję zaoferować jako odrębną produkcję.
W warstwie gameplayowej otrzymujemy w sumie wszystko to, do czego przyzwyczaiło nas Ryu Ga Gotoku Studio. To znaczy przez większość czasu oglądamy przydługie cut-scenki, a jeśli ich nie oglądamy, to rozkładamy po kątach i rozbryzgujemy po ścianach eleganckich delikwentów – a jeśli i tego nie robimy, to zazwyczaj wykonujemy dziwne lub zabawne (albo i dziwne, i zabawne) zadania poboczne lub gramy w minigrę.
2 > 4?
Oczywiście gwoździem programu pozostają walki. Ostatnia główna część Yakuzy obrała w tym względzie inny kurs niż poprzedniczki, przechodząc na turowy system. I to ma być kontynuowane w kolejnej odsłonie. Tymczasem Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name wraca do zręcznościowych potyczek, oferując dwa główne style walki: Yakuza i Agent.
W pierwszym przypadku bohater dysponuje potężnymi ciosami, a w drugim może atakować różnymi zabawkami dla agentów specjalnych, takimi jak drony czy wybuchające cygara – lub unieruchamiać oponentów czymś w rodzaju pajęczej sieci. Standardowo mamy tu też Boost, którego użycie wzmacnia ataki. No i zawsze możemy chwycić schludne biureczko, krzesełko, gaśnicę – lub cokolwiek, co akurat wpadnie nam w ręce – i zdzielić nim przeciwnika.
Czy dwa to dużo? W serii z tymi stylami walki bywało różnie – w "siódemce" był jeden, podczas gdy drugi Judgment oferował ich aż cztery. Wydaje mi się, że dwa to w tym przypadku optymalna liczba: wystarczająco dużo, by system walki nie był monotonny, i zarazem na tyle niewiele, by gracz mógł równolegle ulepszać obydwa style bez konieczności skupiania się na wybranym.
Kurs nawlekania
Walki są generalnie satysfakcjonujące, choć w tym obszarze dość mocno daje się we znaki "kreatywny recykling" uprawiany przez twórców. Nie jest tajemnicą, że tytuł korzysta z assetów z poprzednich części. A to przekłada się na przykład na przestarzałe animacje i toporne i ruchy bohatera podczas bardziej dynamicznych starć.
Zadawanie ciosów czy kopnięć szybszym oponentom jest niemal tak intuicyjne, jak nawlekanie igły w rękawicach bokserskich: celuj ile możesz, a kiedyś w końcu trafisz, ale nie teraz. Poza tym pokonani przeciwnicy potrafią układać się na ziemi w dziwnych pozycjach, a ich części ciała niekiedy dziwnie podrygują przy kontakcie z elementami otoczenia. Tak, to wygląda równie zabawnie, jak brzmi.
Dzień dobry, którędy do drzwi?
Wizytówkę Yakuzy stanowią niekonwencjonalne zadania poboczne i aktywności. W Like a Dragon Gaiden mamy tego całkiem sporo. I pokuszę się o stwierdzenie, że to właśnie misje dodatkowe są najmocniejszym walorem najnowszego spin-offu. Niektóre wywołują szczery śmiech, inne powodują opad szczęki – ale generalnie oczarowały mnie bardziej niż wątki główne.
Poza tym misje dodatkowe wprowadzają trochę urozmaicenia do rozgrywki – w głównej fabule przez większość czasu bijemy oprychów, a w zleceniach dodatkowych robimy różne inne rzeczy.
I jak podziwiam inwencję twórczą autorów zadań pobocznych w Like a Dragon Gaiden, tak jedna rzecz wzbudza u mnie lekki niesmak. Chodzi o "urealnienie" Cabaret Clubu. Choć bywanie w takim miejscu jest aktywnością dodatkową, na początku tytuł zmusza nas do odwiedzenia tej lokacji.
Wchodzę, patrzę, a tam na kanapie siedzą hostessy w formie "prawdziwej". To znaczy po prostu "wklejono" do gry aktorki. Pomijając fakt, że poziom rozmowy z hostessami wywoływał u mnie kolosalne zażenowanie – to chyba jest ów cringe, o którym tak często wzmiankuje teraz młodzież – w moim odczuciu ów element "real life" po prostu średnio broni się w grze, w której bohater wyczarowuje niebieskie linki, by ciskać przeciwnikami w siną dal.
Twarze i głosy
Tytuł w kwestii wizualnej daje radę. Miasto ma swój klimat i zwiedza się je z przyjemnością. Podobać może się duża szczegółowość lokacji. No i większość postaci wygląda całkiem nieźle. Jednocześnie niektóre modele – zwłaszcza jeśli chodzi o bohaterów pobocznych – chyba przeniesiono bez żadnych zmian z dawnych odsłon cyklu, bo ich twarze i ruchy prezentują się nieświeżo.
Like a Dragon Gaiden: The Man Who Erased His Name w wydaniu na PlayStation 5 jest nieźle zoptymalizowane. Nie twierdzę, że to ideał – spadki płynności są, ale występują nadzwyczaj rzadko jak na "standardy" wytyczone przez premiery ostatnich lat. Jeśli chodzi o tryby graficzne, to w opcjach nie znalazłam możliwości wyboru pomiędzy Quality a Performance. Na pochwałę zasługuje voice acting – japońscy aktorzy świetnie wczuwają się w role.
Czy warto?
Podsumowując, najnowszy spin-off Yakuzy ma wszystko, co fani cyklu polubili na przestrzeni lat: klimatyczny świat, nietuzinkowy humor i arcyciekawe zadania dodatkowe. Niestety gra trochę niedomaga technicznie – ma nieco przestarzałe animacje i miejscami toporną walkę. Ale mimo wszystko historia i zadania mocno angażują – i choćby ze względu na nie warto ponownie spotkać się ze smokiem Dojimy.
Plusy
- intrygujące zadania poboczne
- humor
- aktorstwo głosowe
- klimat i wygląd miasta
Minusy
- niektóre wątki i zadania fabularne rozciągnięto na siłę
- miejscami drewniana walka
- przestarzałe animacje oraz modele niektórych NPC-ów
- Cabaret Club i jego "realizm"
- Grafika:
- Dźwięk:
- Grywalność:
Ocena końcowa
Grę na PS5 na potrzeby recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od wydawcy.
Komentarze
0Nie dodano jeszcze komentarzy. Bądź pierwszy!