Bagnety w sieci
Kampania dla pojedynczego gracza robi wrażenie. To można powtarzać w kółko, bo i Battlefield 1 w pełni na to zasługuje. Ale zamiast nieprzerwanie się zachwycać tym jednym jego elementem, warto też przyjrzeć się bliżej trybom wieloosobowym. Zwłaszcza, że tutaj też nie braknie symfonii „ochów” i „achów”.
Oprócz znanych i kochanych przez masy trybów, takich jak Dominacja czy Drużynowy Deatchmatch, znajdziemy w Battlefield 1 garść nowinek. Raz będzie to przejmowanie gołębi, które dostarczą koordynaty dla naszej artylerii, innym znów razem celem staną się punkty telegraficznej komunikacji przeciwnika.
Zamiast rozwodzić się po kolei nad każdym z tych trybów, warto wyciągnąć kilka wspólnych mianowników, które pozwolą zrozumieć, dlaczego Battlefield 1 to nie zwyczajna powtórka z rozrywki, ale zupełnie nowa jakość.
Mógłbym zacząć od tego, że mapy są dopieszczone zarówno pod względem grafiki, jak i samego projektu, albo od tego, że pierwszowojenne pojazdy za każdym razem robią wrażenie, kiedy pojawią się na polu bitwy.
Mógłbym też wspomnieć co nieco o rodzajach broni, które przenoszą nas w czasy jednostrzałowych karabinów, snajperek z regulowaną ręcznie optyką celownika, czy szabel kawalerzystów siejących postrach wśród piechoty.
Zamiast tego skupię się na tym, co najtrudniejsze do uchwycenia, ale jednocześnie najistotniejsze w Battlefield 1. A mianowicie na klimacie. Tak, tak, jak się domyślacie, to rzecz niełatwa do opisania, toteż lepiej nie błądzić w abstrakcyjnych ogólnikach, ale zejść na ziemię i przytoczyć konkretne wspomnienia z sieciowych bojów.
Na jednej z map los wcisnął mnie w turecki mundur i rozkazał bronić własną piersią szarych murów fortecy Fao. Brytyjczycy przypuszczali szturm na przedpola, toteż zdecydowałem się chwycić w dłoń karabin iglicowy dalekiego zasięgu, żeby powstrzymać ich, zanim jeszcze na dobre rozpoczną ofensywę.
Jak to zwykle bywa z dobrymi planami, rzeczywistość jest dla nich bezlitosnym sprawdzianem. Kilku poddanych Jego Królewskiej Mości padło od moich celnych strzałów, ale prędko musiałem wycofać się na z góry upatrzone pozycje, kiedy do brytyjskiej piechoty dołączyły ich siły pancerne.
Walka przeniosła się nad strumień, w którego wodach moi towarzysze broni padali jak muchy. Strzelec wyborowy nie miał tutaj wiele do roboty. Przyszła pora, żeby wcielić się w rolę medyka. Niestety, ledwie zdążyłem wejść po kolana w strumień mętnej wody, moja postać zadławiła się gazem musztardowym.
Oczywiście, maska przeciwgazowa jest na podorędziu każdego chwata Wielkiej Wojny, toteż natychmiast naciągnąłem ją na głowę. Niestety, skutecznie utrudniała ona celowanie do przeciwników, toteż z mojej akcji ratunkowej niewiele wynikło.
Tymczasem Czerwone Kurtki zdążyły już dotrzeć pod mury twierdzy. Żeby odeprzeć ich szturm na wąską bramę fortecy, sięgnąłem po zakończony bagnetem karabin maszynowy. Czołgając się między otomańskimi trupami, raz po raz szarpałem za spust.
Krew trysnęła z piersi dwóch Brytyjczyków i obaj niemal jednocześnie padli na ziemię. Trzeci z nacierających próbował szarżować z bagnetem na walczącego u mojego boku cekaemistę, ale zakończyłem żywot agresora silnym uderzeniem saperki.
Trup ścielił się gęsto, a obie strony walczyły tak, jak gdyby nie chodziło o punkty, stosunek zabitych wrogów do liczby zgonów czy inne growe statystyki. Słowo daję, to wykraczało już poza ramy wirtualnej rozgrywki. W pogruchotanych artyleryjskim ogniem murach twierdzy Fao ważyły się losy świata.
Nie poprzestanę jednak na tym nieco patetycznym przykładzie. Posłużę się jeszcze jedną anegdotą. Niemniej zażarty bój stał się moim udziałem na innej z bliskowschodnich map. Po raz kolejny wcieliłem się w żołnierza Imperium Osmańskiego, ale tym razem szczęście było po stronie mojej armii.
Po krótkich przepychankach na jednej z wydm, która ciągnęła się w poprzek pola walki, wszystkie strategiczne punkty znalazły się w tureckich rękach. Przyparci do muru wielbiciele herbatników i piętrowych autobusów nie mogli wydostać się poza ciasne uliczki arabskiej wioski.
W trakcie tej bitwy zajmowałem miejsce na piętrze jednego z budynków. Wyglądając przez okno posyłałem kule z karabinu snajperskiego w stronę tłoczących się w dole żołnierzy wroga. Co tu dużo mówić, byłem tak pewny wygranej, że zignorowałem komunikat o pojawieniu się w polu widzenia pancernego pociągu Brytyjczyków.
To był mój poważny błąd, bo stalowych bestii, które są wprowadzane na pole walki, kiedy jedna ze stron zbiera baty, nigdy nie należy bagatelizować. Ani się obejrzałem, a pędząca po szynach machina otworzyła ogień do budynku, który obrałem za swój punkt strzelniczy.
W mgnieniu oka posypał się na mnie gruz, a ściany i strop obróciły się w perzynę. Udało mi się jeszcze paść plackiem na ziemię, żeby ocalić życie, ale wiedziałem już, że wiele nie zdziałam w tej potyczce. Mogłem tylko patrzeć, jak wzmocnione kolejowym wsparciem oddziały wroga odbijają kolejne domostwa i przejmują przyczółki moich pobratymców.
Starałem się jeszcze kilkukrotnie opuścić tę niepewną kryjówkę, ale kiedy tylko wychylałem z niej nosa, przed moimi oczami błyskały smugi pocisków. Kolejne literki na małej mapie w rogu ekranu zmieniały kolor, a ja, wpatrując się w alianckie bombowce, które równały z ziemią sąsiednie zabudowania, byłem jedynie niemym świadkiem brawurowego kontrataku.
Warto zwrócić uwagę na to, że oba wspomniane przeze mnie spotkania zakończyły się klęską moich wojsk. Nie mówię tego w ramach jakiegoś masochistycznego obnoszenia się z własnymi porażkami. Nie, nie, nic z tych rzeczy.
Wybrałem właśnie te dwa przykłady, bo pokazują one wyraźnie, że niezależnie od tego, czy bitwa w Battlefield 1 kończy się zwycięstwem czy przegraną, zawsze jest ona prawdziwym gejzerem emocji i cyfrową zabawą w najlepszym stylu.
Przepraszam, sir, którędy na Gwiazdę Śmierci?
I wojna światowa toczyła się sto lat temu na Ziemi, a nie dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Ale nie sposób mówić o Battlefield 1, chociażby przelotem nie wspominając o Star Wars: Battlefront.
Po testach wersji beta tej pierwszowojennej strzelaniny wiele osób zarzucało EA zbyt duże podobieństwo obu tych tytułów. Czy jednak te pretensje wciąż pozostają uzasadnione w kontekście finalnej wersji produktu?
Stare przysłowie mawia, że tam, gdzie się spotka dwóch rabinów, tam będą trzy opinie. Myślę, że podobnie sprawy się mają z fanami serii Battlefield i porównaniami „jedynki” z jej gwiezdnowojennym starszym bratem. Dlatego nie roszczę sobie pretensji do udzielania definitywnej odpowiedzi, a zaledwie zabiorę głos w tej kwestii – jeden z wielu.
Battlefield 1 rzeczywiście zakrawa o hybrydę poprzednich części serii i Star Wars: Battlefront. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o podobieństwo grafiki (w obu przypadkach napędzanej silnikiem Frostbite).
Niektórzy wytykają palcami śmigające nad polem bitwy pociski karabinowe, które przypominają im strzały z blasterów, inni trafnie zauważają, że przejmowanie punktów telegraficznych to niemal kalka jednego z trybów Star Wars: Battlefront.
Jednak wszystkie te zastrzeżenia odsunąłbym na dalszy plan i podsumował podobieństwa obu tytułów od EA jednym zdaniem. Battlefield 1, tak jak Star Wars: Battlefront, a zupełnie inaczej, niż poprzednie części wojennych strzelanin, odsuwa na dalszy plan realizm i rozbudowaną jak tors kulturysty rozgrywkę na rzecz nieco umownej, ale pełnej akcji i emocji zabawy.
Widać to chociażby na przykładzie pojazdów, których nie musimy szukać między lejami we francuskiej ziemi, ale wybieramy je z listy przy okazji odradzania się na polu bitwy. Poza tym samoloty w sterowaniu bardziej przypominają X-Wingi, niż odrzutowce znane z poprzednich odsłon Battlefielda. I takich mniejszych lub większych uproszczeń można by tu znaleźć mnóstwo.
Krótko mówiąc – jeśli ktoś będzie chciał odnaleźć Battlefronta w Battlefield 1, ten go tam znajdzie. Dla mnie podobieństwo obu tych tytułów to raczej przykład na to, jak doświadczenia zdobyte podczas jednej produkcji mogą się przełożyć na wyśmienitą jakość drugiej.